HRP – etap 2. Lescun – Gavarnie

Pireneje zdecydowanie się rozkręcają. Etap drugi HRP to głównie wędrówka przez francuski Park Narodowy Pirenejów. Jest to odcinek z gwiazdorską obstawą – to tutaj możemy podziwiać m.in. dostojny Pic du Midi d’Ossau (2884 m.n.p.m.), najwyższy szczyt francuskich Pirenejów Vignemale (3298 m.n.p.m.) czy też spektakularny cyrk Gavarnie. Pojawiają się też pierwsze trudności techniczne, a o tym, jak sobie z nimi (nie) radziłam, przeczytacie poniżej.


Pozostałe wpisy na temat HRP znajdują się tu:
HRP – etap 1. Kraj Basków – relacja z etapu 1
HRP – etap 3. Gavarnie – Salardu – relacja z etapu 3
HRP – Etap 4. Salardu – l’Hospitalet-pres-l’Andorre – relacja z etapu 4
HRP – Etap 5. l’Hospitalet-pres-l’Andorre – Banyuls-sur-Mer – relacja z etapu 5
Szlakiem HRP przez Pireneje – informacje praktyczne o szlaku


20.07.2022
DZIEŃ 9. Lescun – Refuge d’Arlet
18,5 km / 🠕1444 m. / 🠗267 m.

Właściwie przywykliśmy już do tego, że nasz przewodnik określał większość odcinków jako „easy” albo „pleasant” walk. Wszystko miało być miłe i przyjemne, a potem okazywało się na przykład, że do podejścia jest 1500 metrów – tak jak dziś. Byliśmy jednak w wyśmienitych nastrojach, bo wczorajsza wieczorna burza przyniosła ze sobą ochłodzenie i po raz pierwszy na HRP mieliśmy możliwość wędrówki w normalnych temperaturach. W tej sytuacji nawet wizja sporego podejścia nie straszyła tak bardzo. Cieszyliśmy się po prostu wspaniałym chłodem, nawet jeśli przez pierwszą część dnia nie było żadnych widoków. Nieważne – grunt, że da się wreszcie oddychać.

Z campingu w Lescun wychodzimy o 6:40 i po raz pierwszy na tej wycieczce wędruję w bluzie z długim rękawem. Co za radość! Drepczemy powoli, krok po kroku, mijając wyłaniające się z mgły krowy. Jest tak cicho, spokojnie i trochę nawet tajemniczo, że chłonę ten moment, cieszę się jak dziecko tym podejściem. Na graniczną przełęcz Col de Pau (1942 m.n.p.m.) docieramy w dobrej formie, podchodząc 1000 metrów nieco nawet szybciej niż przewidywał przewodnik (a to nowość!). W nagrodę rozstępują się chmury i podziwiać możemy szczyty po hiszpańskiej stronie. Jest idealnie. W takich okolicznościach jemy drugie śniadanie.

Jak wspaniale jest wyciągnąć z otchłani plecaka ciepłe ciuchy! Przed nami podejście gdzieś tam, w tę mgłę.
W stronę przełęczy Col de Pau
I jesteśmy! Tu przebiega granica francusko – hiszpańska, ale my jej nie przekraczamy i zostajemy we Francji
Na przełęczy. Gdy tu dotarliśmy, nie było widać nic, ale w przeciągu kilku minut odsłoniły się przepiękne widoki.

Tutaj też spotykamy się kolejny raz z dziewczynami z Francji – Manon i Aurore. Przez ostatnie dni nasze ścieżki się rozdzieliły, bo Francuzki nie szły do Lescun (ich przewodnik prowadził inną trasą). Po chwili dołącza do nas także starszy Francuz Michel, którego będę przez wiele dni podziwiać za żelazną kondycję, determinację i pogodę ducha. W takim towarzystwie ruszamy dalej, bardzo widokowym trawersem. Chmury grają pierwsze skrzypce, tworzą nam przepiękny spektakl, a my wędrujemy wygodną ścieżką – trochę w górę, trochę po płaskim, jednak co najważniejsze – bez śladów mozołu. W okolicy przełęczy Pau mijamy też tabliczkę informującą, że w trakcie II wojny światowej wiódł tędy „szlak wolności”, którym pasterze przeprowadzali przez Pireneje tych, którzy zmuszeni byli uciekać z Francji do Hiszpanii.

Widoki na odcinku Col de Pau – Refuge d’Arlet
Ten charakterystyczny szczyt po lewej stronie to Pic du Midi d’Ossau – już pojutrze będziemy spać u jego podnóża.
Wygodna, spacerowa ścieżka. Idealna temperatura. Piękne widoki. Czysta radość.
Ten dzień był wielką nagrodą za wszystkie trudy w Kraju Basków
Do schroniska jeszcze godzina.

Nad jezioro Lac d’Arlet i położone nieopodal schronisko (1986 m.n.p.m.) dotarliśmy dość wcześnie, bo około 14:00. Mieliśmy więc pół dnia na odpoczynek, kąpiel w jeziorze, pranie, obchód okolicznych pagórków, jedzenie, picie i szeroko pojęty relaks. Schronisko było nieczynne z powodu remontu, tak więc obserwowaliśmy helikopter, który kręcił się w okolicy, dostarczając materiały budowlane.

Wieczorem, kiedy już przysypiałam, Marek kręcił się jeszcze po okolicy. Nagle wpadł do namiotu z pytaniem: chcesz zobaczyć morze chmur? Chciałam. Następne kilkadziesiąt minut przesiedzieliśmy więc na skałce powyżej namiotu i podziwialiśmy niesamowity spektakl chmur, które próbowały się wlać z doliny na płaskowyż, na którym znajdowało się jezioro. Ostatecznie nie udało im się. Jeśli zapytacie mnie o moje najpiękniejsze wspomnienie z HRP, ten wieczór na pewno będzie w pierwszej trójce.

Miejsce na namiot wybrane
I namiot rozbity
Na dole namioty: nasz i dziewczyn z Francji, a na górze szczyt, który nas prześladuje, bo widać go zewsząd – Pic du Midi d’Ossau
I jeszcze raz, tym razem w zbliżeniu
Chmury w roli głównej
– A pójdziesz tam, na tę skałkę?
– Po co?
– Miałabym ładne zdjęcie.

21.07.2022
DZIEŃ 10. Refuge d’Arlet – Candanchu
20 km / 🠕648 m. / 🠗1084 m.

W związku z tym, że temperatury postanowiły się ustatkować i nie było już upałów, nie mieliśmy też wielkiej motywacji, aby zrywać się bladym świtem. Tego dnia ruszyliśmy w trasę na spokojnie, po godzinie 7:00. Było rześko, tak więc pierwszy raz w Pirenejach powitałam poranne promienie słońca padające na moją twarz bez cichego złorzeczenia pod nosem. Początkowe kilometry dzisiejszego odcinka to przyjemna, widokowa wędrówka, bardziej w poziomie niż w pionie. Mijamy chatki pasterskie, malutkie jeziorka i niepozorne przełęcze, wszystko jest jednak pozbawione mozołu. Łatwym, częściowo zacienionym zejściem dochodzimy do Pla d’Espelunguere (1400 m.n.p.m.), gdzie siadamy nad strumykiem i jemy drugie śniadanie. Halo, HRP, gdzie jest mozół? Co się dzieje?

Czy ktoś widział mozół? Dlaczego jest tak miło i przyjemnie?
Zerkam na hiszpańską stronę. Na kamieniu oznakowanie parku narodowego (francuskiego).
Przed nami droga w dół, do zejścia mieliśmy około 500 metrów
Strumyk Ruisseau d’Espelunguere, nad którym zrobiliśmy przerwę, by odpocząć przed czekającym nas podejściem

Mozół powrócił w drugiej części dnia, ale i tak w łagodnej wersji. Czekało na nas podejście, początkowe łatwe i zacienione, potem nieco ostrzejsze i wąskie. Po drodze minęliśmy mostek i drabinkę, aż w końcu przez graniczną przełęcz Pas de l’Echelle (1775 m.n.p.m.) doszliśmy nad jezioro Ibon de Astanes (1754 m.n.p.m.). Tutaj też zrobiliśmy sobie długą przerwę, bo miejscówka jest wybitnie urokliwa. Dotarliśmy do miejsca, w którym HRP łączy się z hiszpańskim GR11, od razu więc na szlaku pojawiło się więcej osób (ale oczywiście o żadnych tłumach nie ma mowy).

Nad jeziorem Ibon de Astanes
I jezioro raz jeszcze. To bardzo miły zakątek skryty w hiszpańskich Pirenejach.
Dziesiąty dzień wędrówki HRP obfitował w piękne widoki

Zejście do Candanchu było dość urozmaicone. Przede wszystkim opuściliśmy GR11 i znów znaleźliśmy się na szlaku zupełnie sami. Wróciliśmy na moment do Francji, wędrując lasem pełnym starych drzew o dziwnych kształtach. Następnie czekała nas dość nieprzyjemna przeprawa przez sypkie zbocze, z którego leciały kamyki, trochę łażenia po wielkich głazach i niestety powrót piekielnego słońca, które tutaj znów zaczęło przypiekać bez opamiętania. Dotarliśmy mimo wszystko do przełęczy Collado de Causiat (1635 m.n.p.m.), a następnie do resortu narciarskiego Candanchu po hiszpańskiej stronie, który może nie powala urodą, ale ma inne zalety. Pierwsze kroki skierowaliśmy do knajpy, gdzie zamówiliśmy tinto de verano, colę i coś na ząb, a potem poszliśmy do całkiem nieźle wyposażonego sklepu spożywczego. Noc spędziliśmy w schronisku Refugio Pepe Garces (wcześniej zadzwoniłam tam, aby zarezerwować miejsca) z przemiłą obsługą, przepysznym jedzeniem, wspaniałym prysznicem i… z Hiszpanami, którzy cały czas mówili do nas po hiszpańsku, zupełnie ignorując fakt, że ich nie rozumiemy. To był bardzo przyjemny, widokowy, fajny odcinek HRP.

Zeszliśmy z GR11, wędrujemy z powrotem do Francji (ale tylko na chwilę)
Sypkie zbocza, lecące kamienie, wielkie głazy – HRP się postarało
Nagroda za dziesiąty dzień mozołu. Candanchu.
Widok sprzed schroniska Refugio Pepe Garces

22.07.2022
DZIEŃ 11. Candanchu – Refuge de Pombie
15,5 km / 🠕1189 m. / 🠗826 m.

Po śniadaniu w schronisku ruszyliśmy asfaltem w stronę Astun. To stacja narciarska na końcu świata, która w letni poranek sprawia wrażenie zupełnie opuszczonej. Nie przeszkadza nam to jednak ani trochę, zresztą i tak kierujemy swoje kroki w górę. Musimy podejść na Col des Moines (2168 m.n.p.m.), po drodze mijając kolejne miłe dla oka jezioro Ibon de Escalar (2078 m.n.p.m.). Podchodzimy z początku dość ostro, potem łagodniej, zakosami. Przez większą część drogi jesteśmy jeszcze w cieniu, tak więc idzie się naprawdę dobrze, mimo że nasze plecaki są dość ciężkie – w Candanchu zrobiliśmy zapasy jedzenia na kilka dni (następny sklep dopiero w Gavarnie!)

Kiedy docieramy w końcu na przełęcz, nasze spojrzenia przykuwa oczywiście gwiazda francuskich Pirenejów, majestatyczny szczyt Pic du Midi d’Ossau. Majaczył nam na horyzoncie już od dawna, tymczasem dziś mieliśmy spędzić cały dzień w jego towarzystwie, a na końcu rozbić namiot u podnóża. Plan brzmiał dobrze.

Wykonanie chyba również nie wyszło nam najgorzej, zresztą wędrówki w takich okolicznościach, przy dobrej pogodzie, to naprawdę sama przyjemność. Schodząc więc do Cabane de Cap de Pount (1643 m.n.p.m.) podziwialiśmy z góry jeziorka, półdzikie konie, zachwycaliśmy się piękną zielenią, a także cieszyliśmy się wyraźnym, wydeptanym szlakiem.

I jak tu nie zachwycać się Pirenejami?
Selfie z gwiazdą musi być! Na przełęczy Col de Moines.
To ja sobie tak przysiądę i posiedzę…
To chyba najbardziej fotogeniczny szczyt na szlaku
Lac Cesterau, które będziemy okrążać z prawej strony

Jak to zwykle bywa, po zejściu do Cabane de Cap de Pount (1643 m.n.p.m.) i przekroczeniu strumyka, czekało nas podejście. Tutaj wdarło się trochę mozołu, bo nie mogliśmy znaleźć szlaku, więc zaczęliśmy gramolić się na zbocze w przypadkowym miejscu, jak już nieraz czyniliśmy na HRP. W końcu jednak dotarliśmy do jakiejś ścieżki, która doprowadziła nas do niewielkiej przełęczy. Pamiętam, że tych niby – przełęczy było kilka, za każdym razem wydawało mi się, że teraz podejście już się skończy, a jednak się nie kończyło. W końcu dotarliśmy do płaskowyżu, a wkrótce także do jeziora Lac de Peyreget (2074 m.n.p.m.). Stąd czekało nas już ostateczne podejście na ostateczną przełęcz Col de Peyreget (2310 m.n.p.m.). Wiodło ono po rozsypisku skalnym – bardzo nie lubię takich miejsc, bo trzeba uważać na każdy krok, nieraz używać rąk, co męczy dwa razy bardziej. Nie wiedziałam jeszcze, że podejście na tę przełęcz to jedynie rozgrzewka na HRP. W kolejnych dniach będziemy często chodzić w takim terenie – dłużej, wyżej i dalej. No, ale na razie o tym nie myślmy.

Daleko jeszcze?
Nasza ulubiona góra Pic du Midi d’Ossau z innej perspektywy
Podejście na przełęcz Col de Peyreget
Ostatnie kroki….
I jesteśmy!

Zejście na drugą stronę wymagało nieco uwagi, było umiarkowanie strome, ale dość sypkie. Po około 40 minutach zameldowaliśmy się przy schronisku Refuge de Pombie (2031 m.n.p.m.) – pięknie położonym i chyba dość popularnym, bo jak na tutejsze standardy przewinęło się tu sporo osób. Spędziliśmy tutaj kolejny piękny, pirenejski wieczór, jedząc kolację z widokiem na spektakularną ścianę Pic du Midi. Woda w jeziorze okazała się jednak za zimna na jakiekolwiek kąpiele, tak więc tęskniłam nieco za porządnym prysznicem. W okolicy kręciły się też osoby, które schodziły ze szczytu bądź planowały wejście na szczyt jutro – to pagórek dość wymagający, większość z tych osób była wyposażona w linę. My jednak zerkaliśmy już raczej w drugą stronę, na Vallon de Pombie, bo tam jutro miał nas zaprowadzić szlak HRP. Wieczorem chmury zasnuły całą okolicę, a w nocy w oddali przewalała się burza – na całe szczęście tym razem ominęła nas bokiem.

Refuge de Pombie
Bagietka z pasztetem – obiekt pożądania na szlaku. Nie tylko psiego.
Nasz lokal

23.07.2022
DZIEŃ 12. Refuge de Pombie – Refuge de Larribet
19 km / 🠕1391 m. / 🠗1325 m.

Kolejny dzień opisywany jest w przewodniku jako „oferujący bardziej poważne wyzwania”. Faktycznie, od jakiegoś czasu osoby, z którymi rozmawialiśmy na szlaku, zadawały nam pytania o to, czy idziemy przez Passage d’Orteig. To dość eksponowany fragment trasy ze sztucznymi ułatwieniami. Do tej pory jakoś nie zaprzątałam sobie nim głowy, ale kiedy poprzedniego dnia wieczorem ktoś mnie zapytał o to, czy się nie boję, pomyślałam, że może powinnam?

Cóż, w sumie nie ma czasu na lęki. Poza przejściem słynnym pasażem dziś czeka nas przecież prawie 1500 metrów w górę i w dół, w tym podejście na dwie wysokie przełęcze. Całe szczęście, że pogoda jest stabilna i przynajmniej tym nie musimy się martwić. Ruszamy w drogę wcześnie, przed 7:00, i bezboleśnie schodzimy około 500 metrów, do drogi. Tutaj główną atrakcją są śmietniki, gdzie wyrzucamy śmieci, które targamy ze sobą od Candanchu. To są właśnie małe radości na HRP. Następnie powoli, mozolnie, najpierw przez las, a potem niestety w pełnym słońcu, wtaczamy się prawie 900 metrów pod górę na przełęcz Col d’Arrious (2259 m.n.p.m.). Mijamy po drodze kilka osób, w tym wycieczkę z osiołkami, które niosą bagaże.

Osiołki – te nie niosą bagażów, tylko wygrzewają się w słoneczku
Stamtąd przychodzimy. Wprawne oko dostrzeże nawet schronisko, obok którego wczoraj biwakowaliśmy.

Na przełęczy Col d’Arrious trzeba podjąć decyzję – można iść eksponowanym Passage d’Orteig, ale można też wybrać łatwiejsze obejście. My oczywiście ruszamy na pasaż, ale zaczynam odczuwać lekki stresik, bo większość osób wybiera jednak łatwiejszy wariant. Uspokój się, przecież nic gorszego niż na GR20 albo na Orlej Perci cię tam nie spotka – myślę sobie i faktycznie tak jest. Owszem, dla osób z lękiem wysokości może być to wyzwanie, ale obiektywnie nie ma tam większych trudności – jest gdzie postawić stopy, jest czego się przytrzymać, na całej długości mamy zamontowaną poręcz, no i ta przepaść wcale nie jest tak zaraz obok, tylko trochę dalej. Poza tym odcinek ten jest dość krótki. Przy dobrej pogodzie, kiedy jest sucho, nie powinno być tam jakichś większych dramatów.

Prezentacja Passage d’Orteig. Z oddali…
I z bliska
Widok w stronę przepaści 🙂 W dole Lac d’Artouste
I jeszcze jedno spojrzenie. Widać jedną wspinającą się osobę.

Przeszliśmy przez pasaż i emocje opadły. W dobrych humorach schodziliśmy do schroniska Refuge d’Arremoulit (2265 m.n.p.m.), podziwiając spektakularne panoramy i myśląc sobie, że to, co najtrudniejsze, jest już za nami. Bardzo się myliliśmy, ale nie byliśmy tego świadomi, tak zadowolona z siebie zjadłam w schronisku omleta i wypiłam colę (po tym, jak odczekałam swoje, bo trwała przerwa obiadowa). Trochę dał nam do myślenia fakt, że Francuzi, z którymi cały czas mijaliśmy się na trasie, planowali iść dalej na hiszpańską stronę, mówiąc, że ten wariant jest łatwiejszy od naszej trasy. Nasz przewodnik wiódł przez dwie graniczne przełęcze – Col du Palas (2517 m.n.p.m.) i Port du Lavedan (2615 m.n.p.m.). Mieliśmy więc na chwilę wejść do Hiszpanii przez pierwszą z nich i wrócić do Francji przez drugą. Dobra, damy radę – powiedzieliśmy sobie, pożegnaliśmy się z Francuzami i ruszyliśmy.

Przepiękne widoki – widać naszą przełęcz Col du Palas (po lewej, nieco schowana) oraz szeroką przełęcz wiodącą na hiszpańską stronę. W dole jezioro Lac d’Arremoulit (schroniska nie widać).
Refuge d’Arremoulit

Wesoło było już od samego początku. Szybko się zorientowaliśmy, że zostaliśmy zupełnie sami – nikt tędy nie idzie, wszyscy się rozeszli w inne strony. Tymczasem droga wiodła przez wielkie rozsypisko skalne, gdzie trudno mówić o jakimkolwiek oznakowaniu szlaku. Głazy ruszały się pod stopami, na dodatek trzeba było ominąć spory płat śniegu. Podejście 250 metrów zajęło mi zawstydzająco dużo czasu. Ale dobrze, pierwsza przełęcz zdobyta, teraz już będzie z górki, prawda?

(nie będzie)

W stronę przełęczy Col du Palas. Ten płat śniegu to i tak niewiele – czasem nawet w lecie przydają się tu raki i czekan.
Triumfalnie wtaczam się na przełęcz
Widok na stronę hiszpańską

Na Col du Palas odpoczywamy, zjadamy przekąski i zaczynamy rozglądać się za dalszą drogą… Aplikacja wskazuje szlak tam, gdzie my nie widzimy nic, a kopczyki kamieni porozstawiane są wszędzie dookoła i wiodą w przeróżnych kierunkach. Świetnie, gdzie w ogóle jest ta druga przełęcz – Port du Lavedan? Zaczynamy iść mniej więcej w jej stronę, w końcu dobijamy do jakiejś prowizorycznej ścieżynki. Jest bardzo nieprzyjemnie, ścieżka usypana jest z drobnych kamyków, wszystko leci spod nóg. Potem z kolei rozpoczyna się mała wspinaczka, wszystko oczywiście na czuja, mniej więcej w dobrym kierunku. Nie wiem, jak miałoby wyglądać przejście tego odcinka w słabej widoczności, w deszczu lub we mgle. Docieramy w końcu do miejsca, gdzie opadają mi ręce, bo myślę sobie, że to żart – czy naprawdę mam wdrapać się tym kominem, który na dodatek jest zablokowany wielkim głazem? Zrzucam plecak z pleców, robimy przerwę i rozmyślam nad sensem mozołu.

Idziemy gdzieś tam
Gramolimy się przez wielkie głazy
Może tędy?
Miejsce mozołu ostatecznego. Port du Lavedan. Na zdjęciu może nie wygląda źle, ale na żywo zdecydowanie nie zachęcało.

Pierwsza próba wejścia na głaz blokujący przełęcz była w moim przypadku nieudana, dopiero kiedy Marek zabrał mi plecak udało mi się wgramolić na dziada i stanęłam na wąziutkiej przełęczy. Ledwo żywa, zmęczona, a także nieco zestresowana. Przełęcz Port du Lavedan (2615 m.n.p.m.) to dla mnie pierwsza większa trudność techniczna na szlaku HRP. Rozpoczęliśmy powolne (bardzo!) zejście, które również dawało w kość. Krajobraz był surowy, szlak sypki, a moje mięśnie błagały o odpoczynek. Zrobiliśmy dłuższą przerwę w miejscu z pięknym widokiem na trzytysięcznik Pic Balaitous (choć w moim stanie samo patrzenie na trzytysięczniki męczyło).

Może i jestem zmęczona, ale co, do zdjęcia się nie uśmiechnę?
– Idziesz czy nie?
– No właśnie się zastanawiam…
Zejście z przełęczy. Same sypkie kamienie, a ja chcę trawiastą ścieżkę!
Jakby nie mogli jakichś normalnych schodów zbudować… Kto to widział!
Nawet tam nie patrz, tam nie idziemy. Trzytysięcznik Pic Balaitous.
Trzeba było jechać nad morze!

Droga do schroniska dłużyła się niemiłosiernie. Za każdym wzniesieniem mieliśmy nadzieję, że to już, tymczasem trzeba było iść dalej. Ten dzień zdecydowanie dał nam w kość – mieliśmy w nogach sporo przewyższeń, ale przede wszystkim dzisiejsza trasa była dość trudna pod względem technicznym. Skończyły się wygodne ścieżki, nie brakowało za to znienawidzonych przeze mnie rumowisk skalnych i sypkiego podłoża. Schronisko Refuge de Larribet (2072 m.n.p.m.), które w końcu ujrzałam w dole, było jak miód na moje sponiewierane mozołem serce. Od razu kupiliśmy w nim zimne napoje, a potem (bez wielkiej nadziei) zapytałam, czy jest możliwość wzięcia prysznica. Była! Nabyłam więc żeton na ciepły prysznic. 3 euro – taki był koszt przywrócenia mnie do świata żywych. Chyba było warto. Namiot rozbiliśmy poniżej schroniska, niedaleko strumyka. Jedliśmy kolację i obserwowaliśmy kozice biegające po okolicznych wzniesieniach. Tego dnia zasnęłam szybko i spałam jak zabita. Był to naprawdę ciężki, ale też piękny odcinek HRP.

Widok z naszego namiotu na schronisko
O, chyba będzie spaghetti carbonara!
Kozice nie męczą się chyba nigdy

24.07.2022
DZIEŃ 13. Refuge de Larribet – Refuge Wallon
21 km / 🠕1299 m. / 🠗1700 m.

Wczoraj było ciężko i wiele wskazywało na to, że dziś nie będzie lżej. Czekało nas prawie 1200 metrów podejścia na przełęcz Col de Cambales (2706 m.n.p.m.), a przewodnik ostrzegał o trudnym terenie i możliwym zalegającym śniegu. Trudno – pójdziemy, zobaczymy.

Na dobry początek zeszliśmy jednak około 500 metrów przepiękną, urokliwą doliną, co jeszcze mieściło się w kategoriach przyjemności. Mozolne podejście na Port de la Peyre Saint-Martin (2295 m.n.p.m.) też nie było złe – może i długie, ale łagodne, po wygodnej ścieżce. Tak można chodzić! Dotarliśmy więc na graniczną przełęcz i siedzieliśmy na kamieniach obserwując ganiające się po okolicy świstaki. Mijali nas pojedynczy wędrowcy, ale także i cała zorganizowana wycieczka. Nikt nie szedł dalej szlakiem HRP, na Col de Cambales, wszyscy schodzili na stronę hiszpańską. Spodziewałam się więc powtórki z wczorajszej przeprawy – tylko my i kupa rozsypanych po okolicy głazów. Wiele się nie pomyliłam.

Schodzimy ze schroniska Larribet do Cabane de Doumblas
Graniczna przełęcz Port de la Peyre Saint-Martin. W tle widać dalszą drogę szlakiem HRP na Col de Cambales.

Początek nie zapowiadał dramatów, ścieżka była wydeptana i dość prosta, natomiast za załomem sprawy nieco się skomplikowały. Przede wszystkim szlak zanikł i prawie zaczęliśmy podchodzić na inną przełęcz, ale na szczęście się zreflektowaliśmy. Po konsultacji z aplikacją ruszyliśmy przez rumowisko skalne. Łażenie po takich głazach z wielkim plecakiem jest męczące, ale sił dodawał fakt, że widzieliśmy już przełęcz. W pewnym momencie zobaczyliśmy też ludzi schodzących z góry, a to dodało mi wiary, że jednak da się tam wejść. Pięliśmy się stromo do góry, a w samej końcówce pojawiły się już ścieżki wiodące zakosami. W końcu stanęłam na przełęczy Col de Cambales myśląc sobie, że było nieco łatwiej niż się spodziewałam.

Gdzieś tam, w te kamulce trzeba iść…
Przełęcz już blisko
I jesteśmy! Col de Cambales, 2706 m.n.p.m.

Teraz czeka nas jedynie zejście, które jest strome i właściwie nie wiadomo którędy wiedzie, tak więc odraczamy tę chwilę, siadamy za kamieniem by schronić się przed wiatrem i jemy drugie (a może już trzecie?) śniadanie. Podziwiamy też prawie trzytysięczne szczyty piętrzące się dookoła, doceniając to, że mamy tak dobrą, stabilną pogodę. Oj, nie chciałabym się tu znaleźć w czasie burzy czy nawet deszczu.

Widok z przełęczy

W końcu nadchodzi odwlekany moment – rozpoczynamy zejście, które ciągnie się w nieskończoność, dodatkowo trochę czasu zajmuje nam znalezienie jakiejś sensownej drogi przez rumowisko. Po drodze mijamy jeden płat śniegu, choć z relacji innych osób wiemy, że tego śniegu często zalega tu dużo więcej. Przy jednym z jezior robimy przerwę, o którą błagają już moje obolałe stopy. Tutaj też mija nas para Niemców, którzy również przechodzą HRP i będziemy się z nimi mijać przez kilka najbliższych dni.

Mały odcinek wiodący przez zalegający śnieg
Na zejściu
Skała, która od razu skojarzyła nam się z głową konia
Wodospad. Miejsce na schłodzenie się i nabranie wody.

Po dłuuuugiej wędrówce wchodzimy w las i wędrujemy w cieniu, co zawsze jest dobrym pomysłem. Dochodzimy w końcu do schroniska Wallon, które niestety jest remontowane, w związku z czym nie mogę kupić sobie wymarzonej coli. Znajdujemy za to piękne miejsce na namiot nieco poniżej schroniska, nad rzeką, i czekamy do wieczora z rozbiciem się. Jemy kolację i odpędzamy się od ciekawskich krów, które chcą zajrzeć nam do talerzyków. Potem czekają nas już tylko standardowe rozrywki szlakowe, takie jak kąpiel i pranie ubrań w strumyku, i czas na sen. Kolejny wspaniały, ale i wymagający dzień za nami.

Biwak z takim widokiem to chyba nie jest zły pomysł?
Kapliczka w bliskim sąsiedztwie schroniska Wallon na Pla de la Gole
Dobranoc!

25.07.2022
DZIEŃ 14. Refuge Wallon – Barrage d’Ossoue
21,5 km / 🠕1435 m. / 🠗1389 m.

Właśnie mijały dokładnie dwa tygodnie naszej znajomości ze szlakiem HRP i jedną z rzeczy, jakich zdążyliśmy się nauczyć, było to, że nie zawsze należy ufać przewodnikowi. Zwłaszcza jeśli obiecuje ci, że dziś to będzie „surprisingly easy walk without any real obstacles” – czyli zaskakująco łatwy spacer bez żadnych prawdziwych przeszkód. No zobaczymy.

Takie luksusy? Wygodny mostek na HRP? Któż by się spodziewał.

Rozpoczynamy więc kolejny już dzień świstaka około 700-metrowym podejściem na przełęcz, bo nie ma przecież nic lepszego od porządnego podejścia z rana, prawda? Najpierw docieramy na Col d’Arratille (2528 m.n.p.m.), a potem trawersem dochodzimy na kolejną przełęcz – Col des Mulets (2591 m.n.p.m.). Nie ma tu może walki o życie, no ale hej, nazywanie tego łatwym spacerem jest jednak pewnym nadużyciem. Zresztą sami popatrzcie.

Nasz łatwy spacer
A to już w ogóle bułka z masłem. Przyznaję – w rzeczywistości ta ściana nie była aż tak pionowa, zdjęcie zrobiło z nią coś dziwnego 😉
Gdzieś między Col d’Arratille a Col des Mulets. Tu przynajmniej widać ścieżkę i jest w miarę płasko.

No dobrze, już nie marudzę. Na szlaku też nie marudziłam, bo razem z nami szedł starszy Francuz Michel, którego poznaliśmy kilka dni temu. Pomykał tak chyżo po tych kamykach, że postanowiłam jednak stłumić swoje jęki i biadolenia w zarodku. Ogarnij się i maszeruj!

Przetrwałam dzielnie strome zejście do doliny Vallee de Gaube, a tu już o wszelkich mozołach zapomniałam, bo przytłoczył je ogrom północnej ściany trzytysięcznika Vignemale (3298 m.n.p.m.). Tak, to miejsce zdecydowanie robiło wrażenie – zielona równina poprzecinana strumykami (wodą wypływającą z lodowca), a na jej końcu monumentalna góra. Zatrzymaliśmy się tu, aby po prostu popatrzeć na tego giganta, a potem stwierdziliśmy, że przeniesiemy nasze posiedzenie do pobliskiego schroniska Refuge des Oulettes de Gaube (2151 m.n.p.m.). Tutaj znowu spotkaliśmy nasze znajome Francuzki i zjedliśmy razem lunch (oczywiście na swojego omleta i colę musiałam poczekać, bo trwała przerwa obiadowa w schronisku). Obserwowaliśmy także akcję ratunkową z udziałem helikoptera, który podebrał ze ściany Vignemale rannego wspinacza. Ten odpoczynek w cieniu wielkiej góry jest jednym z wielu pięknych, pirenejskich wspomnień, które szczególnie zapadły mi w pamięć.

No, ale dzień się jeszcze nie skończył – przed nami przecież 600 metrów podejścia na przełęcz Hourquette d’Ossoue (2734 m.n.p.m.) – może jednak ruszymy tyłki, bo samo się nie wejdzie?

Północna ściana Vignemale
Refuge des Oulettes de Gaube
Cała akcja z helikopterem trwała około pół godziny
Vignemale widziany z podejścia na Hourquette d’Ossoue

Dobra wiadomość była taka, że od schroniska Refuge des Oulettes de Gaube aż do Gavarnie mieliśmy podążać szlakiem GR10. To oznaczało, że ścieżka powinna być wyraźna, oznakowana, a szlak pozbawiony jakichś kosmicznych trudności. I tak też było na podejściu na Hourquette d’Ossoue. Stanęliśmy na najwyższej jak dotąd przełęczy i nie byliśmy tu sami – w okolicy kręciło się sporo osób, część wchodziła nawet na Vignemale. Ze szczytu widzieliśmy najwyżej położone w Pirenejach schronisko z obsługą – Refuge de Baysellance (2651 m.n.p.m.). Początkowo rozważaliśmy biwak przy nim, ale potem uznaliśmy, że lepiej zejść niżej. Dzięki temu następnego dnia etap będzie krótszy, a przecież już jutro mieliśmy zejść do Gavarnie – czyli do cywilizacji – i chcieliśmy mieć tam więcej czasu.

Na Hourquette d’Ossoue (2734 m.n.p.m.)
Zerkamy w stronę Refuge de Baysellance. Czeka nas łatwe zejście do schroniska.

Na koniec dnia zafundowaliśmy więc naszym kolanom prawie 1000 metrów zejścia – nie były zadowolone. Na szczęście szlak był dobrze utrzymany, wyraźnie oznakowany, więc można było skupić się tylko na powolnym dreptaniu w dół. Podziwialiśmy resztki lodowca Ossoue, przechodziliśmy przez żwawe strumyki, a także przeprawialiśmy się przez płat śniegu. Trzeba przyznać, że wędrowaliśmy w przepięknej scenerii. Trzeba także przyznać, że byłam wykończona, dlatego z tak wielką ulgą ujrzałam majaczącą w oddali konstrukcję – zaporę Ossoue. W tym miejscu dozwolony jest biwak, znajduje się tam też schron awaryjny. My wybraliśmy oczywiście rozbicie namiotu. Standardowo zaliczyłam prowizoryczny prysznic w strumyku, zjedliśmy kolację i szybko zawinęłam się w śpiwór, bo temperatura gwałtownie się obniżyła. Byliśmy na wysokości ok. 1843 m.n.p.m., a noc była jedną z zimniejszych na szlaku. Zasypiając, myślałam już tylko o rozpuście, jakiej dopuszczę się jutro w Gavarnie – marzyłam o owocach, warzywach, coli, prysznicu i upraniu wszystkich ciuchów.

Podejście w trakcie zejścia. Przydaje się, żeby nogi trochę odpoczęły, ale nie może trwać za długo.
Zejście i całkiem wartki strumień, który będziemy przekraczać
Krajobrazy zachwycały
Musimy dotrzeć nad to jeziorko w dole. Już niedaleko, prawda…?
Trochę śniegu, ale w tym roku i tak było go bardzo, bardzo mało

26.07.2022
DZIEŃ 15. Barrage d’Ossoue – Gavarnie
12 km / 150 🠕 m. / 610 🠗 m.

Lodowaty poranek nie zachęcał do wynurzenia się z namiotu, ale bliskość Gavarnie już tak. Złożyliśmy (mokry) namiot i ruszyliśmy ku cywilizacji, ciesząc się nawet, że czeka nas najpierw delikatne podejście – przynajmniej się rozgrzejemy. Słońce przyjemnie grzało – jakaż to miła zmiana po piekielnych upałach w Kraju Basków!

Zejście do Gavarnie było proste i niedługie. W pewnym momencie wkroczyliśmy w chmury i szliśmy niewiele widząc przed sobą. Po drodze zbieraliśmy maliny i jagody – to był wstęp do owocowej uczty, jaką planowaliśmy na dole. Powoli zbliżaliśmy się do zabudowań, ale pierwszym, co przykuło naszą uwagę, były kontenery na śmieci. Pozbyliśmy się tutaj naszych odpadów, które zbieraliśmy od kilku dni (nie było gdzie ich wyrzucić po drodze). Potem rozpoczęła się wielka uczta.

Stamtąd schodziliśmy wczoraj
Prawie jesteśmy!

Samo Gavarnie (1365 m.n.p.m.) to niewielka, ale bardzo popularna wioska i tę popularność zdecydowanie widać. Po raz pierwszy w Pirenejach widzimy tylu ludzi na raz, ale mówiąc szczerze – zupełnie mi to nie przeszkadza. I tak daleko temu do tłumów na Gubałówce czy na Krupówkach. To, co przyciąga turystów, to słynny cyrk Gavarnie – kocioł lodowcowy otoczony wysokimi szczytami. Przyznaję, że chętnie wróciłabym w te okolice, ale bez ciężkiego plecaka – po to by po prostu połazić i pogapić się na te imponujące ściany.

Gavarnie poza swoim cyrkiem ma także to, co w tej chwili interesuje nas znacznie bardziej – sklep, kemping z ciepłym prysznicem, pralką, a także mnóstwo knajp i sklepów z wyposażeniem górskim. Jest tu też cała masa hoteli i pensjonatów (nietanich!).

Dzień dobry, poproszę wszystko
Nasz namiot rozbity na kempingu

Pierwsze kroki kierujemy właśnie do sklepu, gdzie kupujemy artykuły pierwszej potrzeby – colę, owoce i jakieś przegryzki. Siadamy w cieniu przy placu zabaw, suszymy namiot i po prostu odpoczywamy. W międzyczasie zamawiam sobie kawę i bagietkę w kawiarni (burżujstwo!). Mamy całe pół dnia na relaks, nie musimy się spieszyć, cieszymy się chwilą i tym, że udało nam się ukończyć drugi etap HRP z Lescun do Gavarnie!

W końcu kierujemy kroki w stronę kempingu, gdzie rozbijamy namiot z pięknym widokiem na majestatyczne szczyty. Biorę upragniony prysznic, pierzemy ubrania w najprawdziwszej pralce. Tyle szczęścia na raz! W kempingowym barze pijemy po piwku i łapiemy trochę wifi (zasięgu prawie nie mamy). Potem wyruszamy po drugą falę zakupów. Idziemy dokupić butlę z gazem oraz karimatę (dmuchany materac Marka wyzionął ducha i musimy go czymś zastąpić). Następnie wykupujemy pół sklepu spożywczego i bierzemy na wynos dwie pizze z pizzerii. Wieczorem okolicę zasnuwają chmury, zaczyna lekko padać i robi się lodowato. Po raz pierwszy na tej wycieczce zakładam ocieplaną kurtkę, dziwiąc się nieco, że dzieje się to akurat w Gavarnie, a nie gdzieś na wysokiej przełęczy.

Nie tylko ludzie podziwiają majestatyczne szczyty na horyzoncie

Tym sposobem kończymy drugi etap HRP – z Lescun do Gavarnie. Niełatwy, wymagający, ale także w pełni wynagradzający wszystkie trudy swoim pięknem. Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, który fragment HRP jest moim ulubionym, ale nie mogę wykluczyć, że był to właśnie ten etap 🙂

Zapraszam Was do dalszej wędrówki – tym razem pójdziemy aż do Salardu. A jeśli jeszcze nie czytaliście o mozole w Kraju Basków – zachęcam: HRP – etap 1. Kraj Basków.


LescunGavarnie
7 dni
127,5 km
7556 m. podejść
7201 m. zejść

Łącznie od początku szlaku
15 dni
319 km
15 895 m. podejść
14 952 m. zejść

Leave a Reply