W kwietniu wybraliśmy się na tydzień na Korfu. Plan na ten wyjazd był prosty: chcieliśmy odpocząć. Misja „normalne wakacje” bywa jednak problematyczna, jeśli podróżuje się z mozołem. W tym wpisie przedstawiam trzy wycieczki, na jakie wybraliśmy się na wyspie. Było trochę chodzenia (ale nieprzesadnie dużo), mnóstwo pięknych widoków i… jedzenie. Dużo jedzenia. Zapraszam na mozół w wersji light na najbardziej zielonej z greckich wysp!
Naszą bazą na Korfu została Paleokastritsa (mieszkaliśmy w Apartamentach Korina, które można znaleźć na Bookingu). Wypożyczyliśmy też auto, bo uznaliśmy, że przed sezonem to najlepsze rozwiązanie (Imperial Car Rental, bezproblemowo, polecamy!). Nieco wiekowy Fiat Panda może i trochę krztusił się na licznych podjazdach, ale koniec końców wjechał tam, gdzie miał wjechać.


Gdzie więc znaleźliśmy mozół na Korfu? Czytajcie poniżej:
Na dachu Korfu – Pantokrator i Palia Perythia
W momencie, w którym zdecydowaliśmy się na zakup biletów lotniczych na Korfu, jasne było, że będziemy chcieli wejść na najwyższy szczyt wyspy. Pantokrator (906 m.n.p.m.) wezwał nas do siebie, więc ruszyliśmy naszym nieco zdezelowanym Fiatem Pandą. Przejazd z Paleokastritsy pod szczyt Pantokratora na długo pozostanie w mojej pamięci, gdyż nawigacja Googla prowadziła nas dróżynkami biegnącymi przez gaje oliwne, nieutwardzonymi i zupełnie nieprzystosowanymi do możliwości Fiatów Pand. Kto wie, gdyby nie przemiły, litościwy Grek, który pomógł nam wydostać się z jednego z takich gajów i skierował na normalną drogę, być może mozół na zawsze pozostałby wśród oliwnych drzewek (protip: chyba lepiej jechać na szczyt od strony Kerkiry, czyli od południa… w każdym razie na pewno nie od zachodu!).
Z tym „wejściem” na szczyt to zresztą lekkie nadużycie, bo na Pantokratora można wjechać autem. Uznaliśmy jednak, że to rażące naruszenie mozolnego kodeksu, i zostawiliśmy auto jakieś 100 metrów pod szczytem (o tu: 39°44’50.9″N 19°51’55.6″E), aby mimo wszystko na wierzchołek wejść.
Na szczycie mieści się klasztor pochodzący z 19 wieku, jednak już wiele wieków wcześniej miejsce to było związane z kultem religijnym. Przechadzamy się po klasztornych zabudowaniach, ale to panoramy ze szczytu wzbudzają w nas prawdziwy zachwyt. Widać tu jak na dłoni albańskie, ośnieżone szczyty, a błękit Morza Jońskiego wygląda jak podkręcony w Photoshopie. Tymczasem to po prostu naturalne piękno Korfu!
Nasza mozolna przygoda tak naprawdę dopiero się rozpoczyna, bo chcemy dojść z Pantokratora do osady Palia Perythia, położonej kilkaset metrów niżej. Idziemy więc oznakowanym szlakiem, który rozpoczyna się po prawej stronie od wejścia do monastyru. Widoki nie zawodzą, ale my jesteśmy przede wszystkim zaskoczeni trudnościami na szlaku. Mówiąc szczerze, spodziewałam się tu przyjemnego spacerku, tymczasem idziemy w skalistym terenie, jest trochę używania rąk, a w pewnym momencie pojawiają się nawet liny. Oj, nie jest to trasa do przejścia w klapkach!
Po pokonaniu najbardziej skalistego fragmentu, dochodzimy do drogi gruntowej i wędrujemy Corfu Trail. To ponad 200 – kilometrowy znakowany szlak, który poprowadzony jest przez wyspę… i który trafił już na listę miliona szlaków, które chcę przejść.
Corfu Trail doprowadza nas do osady Palia Parythia (400 m.n.p.m.). To podobno jedna z najlepiej zachowanych typowych wiosek Korfu. W tej chwili nie ma stałych mieszkańców, ale znajduje się tu mnóstwo klimatycznych kawiarni i tawern. Kiedy już pobłąkaliśmy się pomiędzy starymi zabudowaniami, usiedliśmy w jednej z knajp i zjedliśmy przepyszne, greckie jedzenie. Zasłużona nagroda za mozół!




Cicha i sprawiająca wrażenie odciętej od świata Palia Perythia to miejsce, w którym mogłabym spędzić cały dzień… Czekał na nas jednak powrót pod Pantokratora, gdzie zostawiliśmy auto, a to ponad 450 metrów podejścia. Objedzeni greckimi smakołykami ruszyliśmy wolniutko pod górę. Pantokrator cały czas majaczył w oddali, a tymczasem zerwało się straszne wietrzysko. Na szczęście droga powrotna wiodła łatwą, utwardzoną nawierzchnią – do samego końca wędrowaliśmy Corfu Trail. Nie wspinaliśmy się już kamienistą granią na Pantokratora, dotarliśmy bezpośrednio do miejsca, w którym zostawiliśmy auto.
Cała trasa zajęła nam 4 godziny i 15 minut. Do pokonania mieliśmy prawie 500 metrów podejścia i zejścia, momentami dość wymagającego (zejście granią z Pantokratora do szlaku Corfu Trail). Łącznie przeszliśmy niecałe 10 kilometrów. Ta wycieczka to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z Korfu – widokowy, delikatny mozół po prostu musiał się udać!
Z Paleokastritsy przez Lakones do Angelokastro
Szczypta mozołu, spacer przez gaje oliwne, bajeczne widoki na wybrzeże, a na sam koniec ruiny bizantyjskiej twierdzy – czy to nie brzmi jak przepis na udany dzień? Ścieżka spacerowa z Paleokastritsy do Lakones, a potem dalsza trasa do ruin twierdzy Angelokastro to około 5-kilometrowa przechadzka (w jedną stronę). Trzeba się liczyć z przyspieszonym oddechem na samym początku, bo do podejścia jest ponad 300 metrów, ale wierzcie mi – każda zadyszka warta jest ujrzenia panoramy z Lakones.
Tak się złożyło, że nasz apartament znajdował się rzut beretem od szlaku. Wyszliśmy więc z domu i podeszliśmy asfaltem do tego miejsca, gdzie odbiliśmy w lewo i zanurzyliśmy się w zieleni. Kwietniowe słoneczko przypiekało tylko trochę, a my dodatkowo byliśmy chronieni przez gęste drzewa. Nie sposób się tu zgubić, bo jest tylko jedna droga.



Po niecałej godzinie marszu ujrzeliśmy pierwsze zabudowania… i pierwsze koty, a było ich tu całe stado. Trzeba przyznać, że Lakones umie się sprzedać. Sami rozumiecie, jeśli tu i tam czytasz, że właśnie stąd roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków na Korfu, to przyzwoitość nakazuje, aby do Lakones nie tylko zajrzeć, ale także wypić kawę na jednym z tarasów z całkiem niebrzydką panoramą.


Dalej wędrujemy ulicą, a kiedy kończą się zabudowania osady, podziwiamy już tylko błękitne zatoki Paleokastritsy. Mijamy jeszcze kilka pustych o tej porze roku kawiarni i restauracji, i odbijamy w lewo, do gaju oliwnego. Zacienionymi ścieżkami docieramy do ruin twierdzy Angelokastro.
Płacimy po 3 euro za wejście na teren twierdzy i po schodkach wspinamy się na samą górę. Twierdza Angelokastro zostala wzniesiona w 13 wieku i miała chronić mieszkańców przed atakami piratów. Dziś zachwyca głównie widokami. Na mnie zadziałała usypiająco – urządziliśmy sobie na górze długą sjestę, w trakcie której prawie usnęłam.
Wracaliśmy tą samą drogą, a po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji Castellino. Skusił nas – a jakże – obłędny widok z tarasu, ale okazało się, że i jedzenie jest wyśmienite, na dodatek w ilościach nie do przejedzenia. Spędziliśmy więc prawie dwie godziny, pochłaniając kosmiczne ilości jedzenia i ciesząc się błękitem za oknem.


Był to więc spacer z leciutką dawką mozołu, za to pełen widoków, relaksu i… jedzenia.
Canal d’Amour, Cape Drastis i Porto Timoni
Liczne blogi i relacje z Korfu, które czytaliśmy przed przyjazdem, pouczały nas że nasz wyjazd będzie nieważny, jeśli nie zaliczymy kilku topowych atrakcji wyspy. Wsiedliśmy więc w auto i ruszyliśmy na objazd. Naszym celem były kolejno: Canal d’Amour, Cape Drastis i Porto Timoni.
Canal d’Amour, czyli efektowny przesmyk między klifami, znajduje się w kurorcie Sidari. Nie zapuszczaliśmy się jednak do części „kurortowej” – zostawiliśmy samochód na jednym z dzikich parkingów i ruszyliśmy w stronę głównej atrakcji turystycznej, po drodze zahaczając o małą, kameralną plażę i podziwiając okoliczne klify.
Sam „kanał miłości” jest na pewno miejscem charakterystycznym i w jakiś sposób wyróżniającym się, ale przyznaję bez bicia – nie odjęło mi mowy po wizycie w tym miejscu. Już w kwietniu, czyli przed sezonem, kręciło się tu zdecydowanie zbyt wiele osób (jak na moje introwertyczne standardy), tak więc obstawiam, że w pełnym sezonie uciekłabym stąd po minucie. No, ale to nie tak, że w ogóle mi się nie podobało – w końcu siedziałam na twardym klifie dobre pół godziny, gapiąc się tępo przed siebie. Czyli jednak było miło.
Kolejnym punktem wycieczki był przylądek Cape Drastis. Charakterystyczne klify będą na Was spoglądać z niejednej pocztówki i trzeba przyznać, że na żywo wyglądają również nienajgorzej. Urządziliśmy sobie tu spacer, schodząc do samego morza. Po kilkunastu minutach siedzenia na skałach szum fal i przyjemne słońce zaczęły działać na nas usypiająco, więc ruszyliśmy z powrotem do auta.
Ostatnim punktem dnia były plaże Porto Timoni. Zejście do nich miało być dość wymagające, a więc ostrzyliśmy sobie zęby na nieco mozołu. Z miejscowości Afionas dotarliśmy najpierw do punktu widokowego (podobno idealnego do podziwiania zachodów słońca), a następnie ruszyliśmy z dół, do przylądka i plaż Porto Timoni. Było tak, jak miało być – skaliście i dość stromo. Na pewno nie jest to trasa do przejścia w klapkach, nie chciałabym też wędrować tędy w letnim upale.
Woda w zatoczkach okazała się obrzydliwie zimna, choć byli i tacy, którym zupełnie to nie przeszkadzało. Zasiadłam na jednej ze skał i oznajmiłam, że mój limit mozołu na dziś został wyczerpany. Limity Marka są dużo wyższe, dlatego on pobiegł na wzgórze, które piętrzyło się z drugiej strony, a ja słuchałam szumu fal i próbowałam nie zasnąć.
Wracając do Afionas w pewnym momencie odbiliśmy w prawo i dotarliśmy do wioski inną ścieżką – mniej stromą (ale i tak nie do przejścia w klapach). To był przyjemny dzień z łagodnymi, widokowymi mozołami, takimi na normalne wakacje (bez wielkiego plecaka i 500 kilometrów do przejścia). Co za miła odmiana!
Z całą pewnością mozołu na Korfu można zażyć znacznie więcej, ale tak jak wspominałam – mieliśmy tu głównie odpoczywać. Proporcje pomiędzy mozoleniem się, odpoczynkiem i zażeraniem się przepysznym jedzeniem zostały zachowane, wyjazd należy więc zaliczyć do udanych!