Trzeci etap HRP zaprosi nas na wysokie przełęcze, zaprezentuje bajeczne jeziora, a także… postraszy burzami. W 9 dni pokonamy prawie 170 kilometrów i około 9000 metrów w górę oraz w dół. Będziemy wędrować głównie przez Hiszpanię, omijając francuskie, najwyższe na szlaku przełęcze – wszystko to ze względu na nękające nas burze. Może i nie było lekko, za to na pewno było pięknie. Chodźcie, zobaczcie sami.
Poprzednie wpisy na temat HRP znajdują się tu:
HRP – etap 1. Kraj Basków – relacja z etapu 1
HRP – etap 2. Lescun – Gavarnie – relacja z etapu 2
Szlakiem HRP przez Pireneje – informacje praktyczne o szlaku
27.07.2022
DZIEŃ 16. Gavarnie – Heas
20 km / 🠕 1069 m. / 🠗 950 m.
Czekał nas wyjątkowo miły i nietrudny dzień, który rozpoczął się od 1000 – metrowego podejścia – cóż za wspaniała rozgrzewka! Na szczęście wędrowaliśmy dobrze oznakowaną, wygodną leśną ścieżką. Wkrótce po wyłonieniu się z lasu ujrzeliśmy schronisko Refuge des Espueguettes (2027 m.n.p.m.). Sceneria była absolutnie zachwycająca – w dole morze chmur, a powyżej imponujący cyrk Gavarnie. Podziwialiśmy słynną Breche de Roland (szczerbę Rolanda), czyli przyciągającą wzrok wyrwę w monumentalnej skalnej ścianie. Chwile odpoczynku przy schronisku i obserwacja spektaklu chmur przewalających się w dole to kolejne piękne pirenejskie wspomnienie.





Kiedy w końcu ruszyliśmy spod schroniska, czekało na nas podejście zygzakami na Hourquette d’Alans (2430 m.n.p.m.). I tu obyło się bez problemów, większych zadyszek i kryzysów. Zygzakowate zejście doprowadziło nas do doliny Vallee d’Estabue, gdzie z kolei zachwyciliśmy się kolejnym cyrkiem lodowcowym – Cirque d’Estaube. Pamiętam, że był to dla mnie fragment HRP wyjątkowo przyjemny, widokowy, wcale niemozolny. Tylko my, piękne góry i droga.




Powoli schodziliśmy w dół doliną, a tymczasem wokół zaczynało przybywać turystów… W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że to chyba najbardziej tłoczne miejsce na HRP, w jakim do tej pory byliśmy! Przez chwilę poczułam się jak w Tatrach. Dotarliśmy do jeziora Lac des Gloriettes (1668 m.n.p.m.), gdzie turystów było chyba najwięcej, a następnie przeszliśmy tamą (podobną do tej w Niedzicy) na drugą stronę. Dalsza droga tego dnia była wybitnie nieinteresująca i zupełnie niepodobna do HRP, ale wyjątkowo nie protestowałam i nie miałam nic przeciwko. Szliśmy asfaltem, najpierw w dół, potem po płaskim – jak więc mogłabym narzekać?

Po kilku kilometrach wędrówki dotarliśmy do Heas (1500 m.n.p.m.)- wioseczki na końcu świata, gdzie rozbiliśmy namiot na polu namiotowym przy oberży Auberge de la Munia. To przesympatyczne, zaciszne i klimatyczne miejsce, a pracujące tam Panie są pomocne i chyba zawsze uśmiechnięte. Uwaga – w barze nie kupicie coli (ani nutelli), co trochę mnie zabolało, ale właściciele stawiają na produkty lokalne. Przemawia do mnie ten argument. W Heas spędziliśmy spokojne popołudnie, ciesząc się ciepłym prysznicem, zimnymi napojami i pysznym makaronem na kolację. Pierwszy dzień trzeciego etapu HRP był dla nas wyjątkowo łaskawy, jednak mozół czaił się tuż za rogiem i zaatakował w pełni kolejnego dnia.


28.07.2022
DZIEŃ 17. Heas – Lacs de Barroude
14 km / 🠕 1244 m. / 🠗 444 m.
Przewodnik zapowiadał ciężki i długi dzień z ponad 1700-metrowym przewyższeniem, a ja już w nocy wiedziałam, że to się nie uda. Mój żołądek postanowił się rozregulować, przez pół nocy było mi niedobrze i miałam dreszcze. Zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę wyjść rano z namiotu. Mało tego, po południu zapowiadano burze, więc bardzo chcieliśmy o tej porze znaleźć się pod jakimś dachem, a nie na odkrytej grani.
Choć byłam słaba i nie mogłam jeść, zdecydowaliśmy jednak, że ruszamy w górę. Powoli – jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Pierwszy etap wędrówki to 1100 metrów podejścia na Hourquette de Heas (2608 m.n.p.m.) – coś w sam raz dla osób z niedyspozycjami żołądkowymi. Na szczęście ścieżka na początku była dość łagodna, w większości także widoczna. Trudności zaczęły się w końcówce, ale w końcu stromymi zygzakami wdrapaliśmy się na przełęcz. Tu powitały nas buddyjskie flagi i koszmarny wiatr. Przełęcz Hourquette de Heas to wąska półeczka, przykleiliśmy się więc do kamiennej ściany, która chroniła nas od wiatru i zbieraliśmy siły na dalszą drogę.



Zejście było strome i jak to zwykle bywa, po zejściu czekało nas kolejne podejście. Tymczasem ciężkie chmury gromadziły się już nad naszymi głowami, było wietrznie i nieprzyjemnie. Cały czas czułam się słabo, dlatego ustaliliśmy, że naszym celem na dziś jest schron przy jeziorach Barroude – tylko najpierw tam dojdźmy.


Szlak wiodący do jezior Lacs de Barroude (2373 m.n.p.m.) jest bardzo ciekawy, oferuje piękne widoki, a także niejedną zadyszkę. Ja jednak marzyłam tylko o tym, by się położyć. Kiedy w końcu około 14:00 dotarliśmy na miejsce i zlokalizowaliśmy nasz schron, od razu rozłożyłam w nim materac i śpiwór, wlazłam do niego i zasnęłam jak małe dziecko. Jakieś 2 godziny później obudziły mnie rozmowy – dołączył do nas starszy Francuz, który również postanowił spędzić tu noc z uwagi na niekorzystne prognozy. Faktycznie, chmury nie wróżyły niczego dobrego, ale burza i ulewa nadeszły dopiero późnym wieczorem. Do tego czasu zdążyliśmy zjeść coś ciepłego (nawet udało mi się coś przełknąć) i ochlapać się nieco w jeziorze. W międzyczasie dołączyła do nas para Francuzów i tę burzową noc spędziliśmy w piątkę w schronie.




29.07.2022
DZIEŃ 18. Lacs de Barroude – Urdiceto power station (nieco poniżej)
26 km / 🠕 820 m. / 🠗 1460 m.
Nad ranem obudził nas deszcz walący w dach schronu. Było jeszcze ciemno, więc cieszyłam się, że możemy z czystym sumieniem poleżeć. Niestety sielanka nie trwała długo – wkrótce na głowy zaczęły kapać nam krople deszczu. Dach przeciekał, więc przesuwaliśmy materace tak, żeby nie ciekło na nas… Potem jednak woda spływała także po ścianach, więc było jasne, że ze snu nici. Złożyliśmy materace i zaczęliśmy szykować śniadanie, czekając na poprawę pogody.
Trochę to trwało, bo oprócz ulewy przyplątała się także burza z gradem. Czekało nas podejście na przełęcz Port de Barroude (2534 m.n.p.m.), która oddziela Francję i Hiszpanię. Niestety to właśnie nad tą przełęczą wisiały ciężkie chmury, natomiast strona francuska, z której przyszliśmy wczoraj, wypogadzała się. Dwoje Francuzów zdecydowało się ruszyć w lekkim deszczu, jednak oni szli w przeciwnym kierunku niż my. W końcu po godzinie 10:00 wydawało nam się, że mamy okno pogodowe. Zebraliśmy się i zaczęliśmy iść w stronę Port de Barroude. Jakieś 3 minuty później lunęło raz jeszcze, a w gratisie dostaliśmy grad. Zawróciliśmy na jednej nodze i znów znaleźliśmy się w schronie, czekając na bardziej stabilne warunki pogodowe.
Kiedy w końcu przestało padać po godzinie 11:00, wystrzeliliśmy jak z procy i zadziwiająco szybko znaleźliśmy się na przełęczy. Chmury się rozstąpiły, pojawiło się słońce i temperatura od razu podskoczyła o kilka stopni. Bez ociągania rozpoczęliśmy zejście do Hiszpanii, bo mimo wszystko nie ufałam chmurom i nie miałam najmniejszej ochoty na powtórkę burzowych zawirowań.


Zejście nie przysparza na szczęście żadnych trudności. Po drodze, sporo niżej, mijamy bezobsługowe, komfortowe hiszpańskie schronisko Refugio de Barrosa, aż wreszcie po jakimś czasie docieramy do drogi asfaltowej łączącej dolinę Valle de Bielsa (Hiszpania) z Valle d’Aure (Francja). Wędrujemy tą drogą przez kilka kilometrów – tutaj dopada nas kolejna ulewa. Docieramy w końcu do miejscowości Parzan (ok. 1100 m.n.p.m.), która nie leży na samym szlaku, ale zaglądamy tu po to, aby uzupełnić zaopatrzenie. Robimy zakupy spożywcze, wypijam na miejscu puszkę coli, a potem z jeszcze cięższymi plecakami wracamy po własnych śladach do małej, niepozornej dróżki – znów jesteśmy na HRP.
Decydujemy, że będziemy iść dopóki starczy nam sił, lub dopóki nie znajdziemy przyzwoitego miejsca na biwak. Według przewodnika powinno być ich sporo, my jednak jakoś nie widzimy ich zbyt wiele. Wspinamy się powoli, łagodnie, w dużej mierze przez las. W końcu nieco poniżej elektrowni Urdiceto power station (ok. 1900 m.n.p.m.) znajdujemy płaski teren, trochę oddalony od głównej ścieżki. Niedaleko ciurka źródełko. Udaje nam się wziąć prowizoryczny prysznic, gotujemy kolację, a ja wreszcie jestem w stanie normalnie jeść. Jesteśmy zupełnie sami, otacza nas jedynie las i wysokie szczyty. Zerkam niepewnie w niebo, ale wygląda na to, że chmury się rozeszły i noc będzie spokojna. Tak też było – burze i deszcze dały nam spokój, noc upłynęła bez żadnych ekscesów i wyspaliśmy się za wszystkie czasy.
30.07.2022
DZIEŃ 19. Urdiceto power station (nieco poniżej) – Camping El Forcallo
14 km / 🠕 705 m. / 🠗 882 m.
Wiedzieliśmy, że przed nami dość łatwy i krótki dzień, więc pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy sen. Na szlak ruszyliśmy dopiero około 8:30. Czekało nas trochę łatwego podejścia na Paso de los Caballos (2314 m.n.p.m.), gdzie urządziliśmy sobie pierwszą przerwę, wypijając colę i piwo, które taszczyliśmy ze sobą od wczoraj. Znów odzyskałam radość z wędrówki, przede wszystkim dlatego, że czułam się już dobrze i moje problemy żołądkowe odeszły w niepamięć, poza tym chwilowo przestały też ganiać nas burze. Siedzieliśmy więc dłuższą chwilę na przełęczy i komentowaliśmy otoczenie – było tu zdecydowanie mniej skaliście niż po francuskiej stronie, dominowała zieleń, a ścieżki były wygodne i wydeptane. Pomachaliśmy też grupie osób, która najwidoczniej spała w schronie i zaczęliśmy analizować dalszą drogę.


Nasza dzisiejsza droga wiodła szlakiem GR11, było więc dość przyjemnie, na dodatek głównie w dół. Po jakimś czasie wkroczyliśmy w las sosnowy, którym oprócz nas wędrowało też wielkie stado krów – one szły pod górę, my w dół. O ile do spotkań z mućkami byliśmy przyzwyczajeni, to widok wielkich byków podnosił trochę ciśnienie. Minęliśmy przełęcz Collado de las Collas (1851 m.n.p.m.) i zeszliśmy do doliny de Gistain. Stąd już zaledwie rzut beretem do kempingu (tak, dziś śpimy w cywilizacji!) El Forcallo (1580 m.n.p.m.).
Na kemping docieramy bardzo wcześnie, bo już około 14.00. Mamy pół dnia na odpoczynek i inne obowiązki, takie jak np. wielkie pranie. Spędzamy także godzinę w barze popijając tinto de verano i rozmawiając z parą Niemców, którzy także przemierzają HRP. Największą radość sprawia mi jednak prysznic – nie pierwszy raz się przekonuję, że niepozorny strumień letniej wody posiada cudowne właściwości regenerujące.
Poza nami na kempingu jest jeszcze kilka osób, które wędrują Wysoką Drogą Pirenejską. Zewsząd dochodzą nas rozmowy i pytania dotyczące kolejnego dnia – a to dzień istotny, bo trzeba podjąć decyzję, czy będziemy szli podstawowym przebiegiem trasy (wariant francuski, z najwyższymi przełęczami na szlaku), czy też wariantem hiszpańskim (szlakiem GR11, nieco łatwiejszym i poprowadzonym niżej). My decyzję już podjęliśmy – ze względu na niestabilną, burzową pogodę nie będziemy się pchali na francuskie przełęcze i przez najbliższych kilka dni przemierzać będziemy Pireneje hiszpańskim szlakiem GR11.




31.07.2022
DZIEŃ 20. Camping El Forcallo – Camping Ixea
21 km / 🠕 1150 m. / 🠗 1625 m.
Podejście do schroniska Refugio de Viados (1760 m.n.p.m.) od razu nas rozgrzewa, a następne półtorej godziny wędrówki trawersem wzdłuż rzeki Barranco d’Anescruzes nieco nas nawet gotuje. Docieramy jednak do ważnego miejsca – tutaj łączą się trzy strumyki i tu też zapada ostateczna decyzja – zostajemy po hiszpańskiej stronie i szlakiem GR11 podążamy na przełęcz Puerto de Gistain (2572 m.n.p.m.). Porzucamy więc podstawowy przebieg HRP, ale spokojnie – za trzy dni znowu zameldujemy się na „naszym” szlaku!


Pierwsze zaskoczenie ma miejsce jakieś dwie minuty po podjęciu decyzji. Idziemy „łatwiejszym” szlakiem GR11, tymczasem jest bardzo ostro pod górę, na dodatek dość wąsko. Czuję się oszukana – który to już raz! Na szczęście z czasem podejście łagodnieje, ale mimo wszystko z pewnym mozołem podchodzę ok. 500 metrów i wtaczam się na przełęcz Puerto de Gistain, która w nagrodę obdarza nas widokiem na dolinę Valle de Estos. Przysiadamy tu na chwilę, ale nie jakąś znowu długą, bo chmury na niebie zaczynają niebezpiecznie formować się w wielkie chmurzyska. Rozpoczynamy więc strome, kamieniste zejście.


Po minięciu najbardziej stromego fragmentu zejścia jest już nieco łatwiej, natomiast droga do schroniska Refugio de Estos dłuży się w nieskończoność. Mam wrażenie, że trzaskamy kilometr za kilometrem, a schroniska ani widu, ani słychu. W końcu jest! Zamawiamy tu dwie szklanki soku pomarańczowego (zdradzam colę!), bo z jakiegoś powodu to o pomarańczach marzę od kilku dni. Przed nami jeszcze kawał drogi – ponad 10 kilometrów, ale tylko w dół, w dużej mierze przez las, więc nie będziemy się smażyć w słoneczku.

Wędrujemy wygodną, łagodną drogą – niemalże aleją, o jakich na HRP można tylko pomarzyć. Mimo że czujemy w nogach te 1300 metrów zejścia z przełęczy, to spacer do kempingu Ixeia (1260 m.n.p.m.) był przyjemnością. Kiedy docieramy do celu zaczyna się już mocno chmurzyć – na szczęście kończy się tylko na kilku kroplach deszczu, bez burzy. Chwilę po nas na kemping docierają nasi znajomi Niemcy oraz holenderska para – wymieniamy wrażenia z trasy, pijemy w kempingowym barze piwo. Biorę długi i uroczysty prysznic, bo wiem, że prawdopodobnie następny raz mogę liczyć na taką przyjemność dopiero w Salardu, za kilka dni. Zjadamy kolację i idziemy spać wcześnie, bo jutro przed nami nas długi i męczący dzień.




1.08.2022
DZIEŃ 21. Camping Ixea – Refugio d’Anglos
24,5 km / 🠕 1700 m. / 🠗 700 m.
Kiedy patrzyłam, co przewodnik proponuje nam na ten dzień, nawet się nie łudziłam, że dam radę podejść około 2000 metrów jednego dnia. Cóż, jak widać, przypływy mocy nachodzą nas znienacka i bywa, że robimy rzeczy, o które byśmy się nie podejrzewali.
Ale zacznijmy od początku, który akurat tego dnia nie był jakiś spektakularny. Podchodziliśmy około 600 metrów utwardzaną drogą, która wiła się zakosami, aż w końcu doprowadziła nas do bezobsługowego schroniska Refugio de Coronas (1980 m.n.p.m.). Turaj sceneria uległa zmianie – skończyła się wygodna droga, zaczęła górska ścieżka – bardzo przyjemna, przecinana strumykami. Dotarliśmy w końcu nad jeziora Ibones de Ballibierna (2432 m.n.p.m.). Teraz teren stawał się coraz bardziej surowy, skalisty, niestety także coraz bardziej się chmurzyło.



Podchodzimy jeszcze wyżej – na przełęcz Collado de Ballibierna (2710 m.n.p.m.). Tutaj znowu Pireneje pokazują swoją mozolną twarz – wspinamy się po wielkich blokach skalnych, a następnie dochodzimy do całkiem stromego zbocza, na które wdrapuję się z niemałym trudem. Otaczają nas surowe, trzytysięczne szczyty – wiemy, że patrzymy na masyw Maladeta, ale nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy widać stąd najwyższy szczyt Pirenejów – Pico Aneto (3404 m.n.p.m.).



Na przełęczy spędzamy chwilę, ale gromadzące się chmury nie nastrajają optymistycznie. Razem z nami odpoczywa tu nasza znajoma holenderska para. Udaje im się złapać trochę zasięgu i dzielą się z nami radosną nowiną – według prognoz pogody nie powinno być dziś burz. Nawet jeśli to nieprawda, od razu czuję się lepiej. Schodzimy stromym zboczem – mamy tu wszystko co najlepsze, trochę głazów, trochę piargu. Z daleka widzimy hiszpańskie schronisko Refugio de Cap de Llauset (2426 m.n.p.m.) – zachodzimy tu, a mnie kusi, by spędzić tu noc, zwłaszcza że są wolne miejsca. Odpędzam jednak tę pokusę i zadowalam się gorącą pizzą, którą właściwie wybłaguję (czy jest takie słowo?) u obsługi. Jest już mocno po południu i pracownicy kuchni przygotowują kolację. Widocznie jednak dostrzegają mozół na moim obliczu i za chwilę zajadam się najpyszniejszą pizzą świata. Dziękuję.




Teraz czeka nas ostatnie podejście i choć jesteśmy już nieźle zmęczeni, to rozprawiamy się z nim z uśmiechem na ustach. Zdobywamy przełęcz Collet dels Estanyets (2521 m.n.p.m.) i pozostaje nam jedynie 300 metrów zejścia do jezior Estanyets de Cap d’Anglos. Tutaj też znajduje się bezobsługowe schronisko Refugio d’Anglos (2220 m.n.p.m.) – to samo, do którego miałam dziś nie dotrzeć, a jednak dałam radę. Rozbijamy namiot w pobliżu i zachwycamy się scenerią. Słońce funduje nam całkiem przyjemny spektakl zachodu. Jemy kolację rozmawiając o tym, że dziś mijają dokładnie 3 tygodnie naszej pirenejskiej przygody. Za nami już kawał drogi, ale przed nami nadal drugie tyle!

2.08.2022
DZIEŃ 22. Refugio d’Anglos – Lac de Rius
15 km / 🠕 1054 m. / 🠗 940 m.
Poranek nad jeziorem był rześki, ale wystarczyło by słońce wychyliło się zza szczytów i od razu zrobiło się ciepło. Pierwsza część dnia to zejście, najpierw odkrytym terenem, a potem przez zadziwiająco stromy las. Spokojnym tempem dochodzimy do drogi N-230, gdzie po kilku dniach offline udaje nam się w końcu złapać trochę zasięgu. Dajemy znać światu, że żyjemy, sprawdzamy prognozy pogody (nie powinno być burz!), urządzamy sobie też dłuższą przerwę internetową. Jesteśmy u granicy doliny Aran, nieco odizolowanego obszaru będącego częścią Katalonii i cieszącego się dużą autonomią. Przez najbliższe dni będziemy poznawać zakątki tej doliny, a w urokliwym Salardu urządzimy sobie nawet jednodniowy odpoczynek. Na razie jednak naszym celem jest schronisko Refugi de Conangles (1555 m.n.p.m.).



Schronisko okazuje się małym rajem na ziemi – poza standardowym schroniskowym zaopatrzeniem takim jak cola, sprzedają tu także owoce. Kupujemy jabłka i pomarańcze, zajadamy się także kanapkami z tortilla de patatas. Jest gorąco i bardzo nam się nie chce ruszać w dalszą drogę, tak więc spędzamy na krzesłach przed schroniskiem prawie dwie godziny…. Duch mozolnej walki nieoczekiwanie nas opuścił, tymczasem mamy dziś do podejścia jakieś 700 metrów – samo się nie zrobi!

W końcu się zbieramy, choć entuzjazmu jakoś w nas niewiele. Docieramy do Hospital de Vielha (1626 m.n.p.m.) – miejsca, gdzie łączymy się z podstawowym przebiegiem szlaku HRP (przedwczoraj z niego zboczyliśmy i wybraliśmy obejście szlakiem GR11). Teraz dalej podążamy GR11, bo tak też prowadzi Wysoka Droga Pirenejska. Wędrujemy bezwzględnie pod górę, a słońce przypieka coraz bardziej. Jestem na skraju kolejnego kryzysu, mam serdecznie dość całej tej imprezy, ale świat zsyła nam ratunek – tym razem pod postacią spotkania z pierwszym wędrowcem z Polski. Drepczę umęczona pod górę i nagle słyszę, że ktoś z naprzeciwka rzuca mi wesołe „cześć”. W pierwszej chwili wydaje mi się, że się przesłyszałam, ale nie! Zaczynamy rozmowę z Janem, który mieszka pod Warszawą, jest nauczycielem i przemierza część szlaku GR11. To spotkanie tak bardzo wybija mnie z naszej mozolnej rutyny, że odzyskuję werwę, zapominam o zmęczeniu i niemalże w podskokach docieram na przełęcz Port de Rius (2360 m.n.p.m.) i do przepięknego jeziora Lac de Rius.



Znalezienie miejscówki na namiot nie było wcale łatwe, ale w końcu udaje nam się wyhaczyć kawałek płaskiej trawy. Kąpiel w jeziorze zmywa mozół, a otaczająca nas cisza uspokaja. Apetyty zdecydowanie dopisują, bo zjadam ciepły obiad, a następnie przekąskę za przekąską. Za nami kolejny piękny dzień zakończony biwakiem idealnym. Oby tak dalej.

3.08.2022
DZIEŃ 23. Lac de Rius – Refugi de Colomers
20 km / 🠕 1185 m. / 🠗 1545 m.
Celem numer jeden dzisiejszego dnia było dojście do schroniska Refugi de la Restanca. Wiodły tam tak naprawdę dwie trasy: jedna krótsza i prostsza (GR11), oraz druga – sporo dłuższa i z niepoważnie stromym zejściem z przełęczy Colhada de Lac de Mar. Tędy właśnie wiódł szlak HRP, bo z zgodnie z ideą Wysokiej Drogi Pirenejskiej jeśli może być dłużej, wyżej i trudniej, to tak być powinno.
Rozpoczęliśmy wędrówkę podziwiając w oddali skrzące się w słońcu lodowce Pico Aneto (a może tylko nam się wydawało…?). Podejście na przełęcz wiodło częściowo przez wielkie skalne bloki, trochę przez trawiaste tereny poprzecinane małymi stawkami. Na Colhada de Lac de Mar (2487 m.n.p.m.) dotarliśmy bezboleśnie i w dobrej formie, a patrząc z góry na spektakularne jezioro Lac de Mer zrozumieliśmy, dlaczego HRP nas tu zaprosiło. Dla takiego widoku warto.



Na zejściu mieliśmy okazję przekonać się, jak wygląda „very steep slope” w wydaniu hrp-owym. Otóż było naprawdę bardzo stromo. W połowie drogi minęliśmy kilkuosobową grupę Francuzów, którzy chyba niespecjalnie byli przygotowani na takie trudności. Szli bez kijków i przyjmowali przedziwne pozycje, ale w końcu udało im się zejść do jeziora. Potem rozpoczęliśmy bardzo mozolną wędrówkę wzdłuż południowego brzegu Lac de Mar – uroczą kompozycję wspinaczki po wielkich głazach i wędrówki po trawiastym terenie. Potem czekało nas jeszcze nieco zejścia i znaleźliśmy się w przepięknym otoczeniu schroniska Refuge de la Restanca (2010 m.n.p.m.). Podziwiamy tu wodospad, żwawo płynące strumyki i kolejne jezioro – Lac de la Restanca. To moment na relaks, bo przed nami jeszcze sporo drogi i niemało podejść. Tymczasem wypijam swoją tradycyjną schroniskową colę i korzystam z wifi, w które wyposażone jest schronisko. Mina rzednie mi, kiedy widzę że prognozy przewidują deszcz i burze dziś wieczorem.



Droga pomiędzy Refugi de la Restanca a Refugi de Colomers, do którego mieliśmy dotrzeć, to prawdziwy festiwal przełęczy. Wysokich, niekończących się, testujących cierpliwość. Po przeczytaniu opisu trasy w przewodniku w moim umyśle powstała wizja, w której mieliśmy do pokonania jeszcze dwie przełęcze. Po podejściu prawie 500 metrów na Coll de Crestada (2475 m.n.p.m.) zaczęliśmy z niej schodzić w stronę pięknego skądinąd jeziora Estany des Monges, a następnie podchodzić na kolejną przełęcz. Byłam przekonana, że to już ostatnia przykrość, jaka dziś mnie spotyka, niestety okazało się, że HRP ma dla mnie więcej niespodzianek. Przełęcz, na którą się gramoliliśmy, to zaledwie jakaś „unnamed pass” – siodełko, które nie ma nawet imienia, ale ma potencjał, żeby pozbawić i tchu, i nadziei. Ta „prawdziwa” przełęcz Port de Caldes (2570 m.n.p.m.) czekała na nas jeszcze dalej. Przyznaję, że zwątpiłam – w to, że dojdę dziś do schroniska, że dam radę wejść na ten bezimienny twór, następnie z niego zejść, a potem znowu wdrapać się i raz jeszcze zejść. Pewnie, może zejdę, ale chyba tak ostatecznie…
Urządziliśmy sobie dłuższą przerwę, poleciało kilka łez, zjadłam pół kilo przekąsek, zdecydowaliśmy, że w Salardu robimy jeden dzień odpoczynku. Wstałam, założyłam plecak na plecy i poszłam.
Scenerią tych zmagań był Park Narodowy de Aiguestortes i Estany de Sant Maurici. Miejsce piękne, ale naznaczone mozołem – tamtejsze przełęcze wspominam do dziś.

Zejście z Port de Caldes poszło błyskawicznie, bo za naszymi plecami gromadziły się ciemne chmury, a nieco później dołączyły do nich burzowe pomruki. Nie potrzebowałam lepszej motywacji. Dotarliśmy do schroniska Refugi de Colomers (2120 m.n.p.m.) i zastanawialiśmy się co robić – spać pod dachem czy iść dalej i rozbić się gdzieś w lesie? Obserwowaliśmy kierunek wiatru i wszystko wskazywało na to, że burza powinna przejść bokiem. Schronisko było prawie pełne i chociaż znalazłyby się dla nas miejsca, to jednak zdecydowaliśmy, że śpimy w namiocie. Jako że przy samym schronisku jest to zabronione, musieliśmy się oddalić, poza tym zależało nam na tym, by zejść jak najniżej. W trakcie zejścia zaczęło padać, więc rozbiliśmy się w pierwszym przyzwoitym miejscu. Burzowe pomruki i delikatny deszcz towarzyszyły nam jeszcze przez jakiś czas, ale na szczęście noc była dość spokojna. Przed nami już tylko łatwe i niedługie zejście do Salardu i perspektywa 1,5 dnia wypoczynku w hotelu – to jedyne o czym w tamtej chwili myślałam.
4.08.2022
DZIEŃ 24. Refugi de Colomers – Salardu
13 km / 🠕 50 m. / 🠗 730 m.
Moja motywacja do marszu tego dnia była zdecydowanie powyżej średniej. Wyobrażałam sobie już długi, ciepły prysznic, jaki zafunduję sobie w Salardu, a także wizualizowałam jutrzejszy dzień odpoczynku. Zwinęliśmy mokry namiot i rozpoczęliśmy zejście – początkowo przez las, potem po płaskim, ale podmokłym terenie, przez który wędrowało się po drewnianych mostkach. Dalsza droga to powolne zygzakowanie w dół – najpierw utwardzoną, leśną dróżką, później nieco nużącym asfaltem. W końcu ujrzeliśmy zabudowania, a wraz z nimi pełnię cywilizacji – sklepy, hotele, bary. Dzień dobry, Salardu, miło cię widzieć!


Zatrzymaliśmy się w hotelu Snö Colomers, gdzie pan recepcjonista wykazał się zaskakującą znajomością polskich gór (zwłaszcza Tatr), a także polskiej historii himalaizmu, zarzucając mnie nazwiskami takimi jak Wielicki, Zawada i Bielecki. Przyznam, że byłam pod dużym wrażeniem. Drugą część dnia spędziłam w większości w wannie, ale udało nam się także coś przekąsić na mieście i wyskoczyć na zakupy (autobusem!) do pobliskiego miasteczka Vielha, bo tam znajduje się multum wypasionych marketów. Nakupiliśmy kilogramy jedzenia, bo czekał na nas najbardziej dziki etap HRP, gdzie sklepów na samym szlaku po prostu nie ma. Zanim jednak wyruszymy na czwarty etap HRP, cieszmy się dniem odpoczynku w Salardu. Zasłużyliśmy.



Gavarnie – Salardu
9 dni
167,5 km
8977 m. podejść
9276 m. zejść
Łącznie od początku szlaku
24 dni
487 km
24 872 m. podejść
24 228 m. zejść