Jem gofry, jem frytki, jem nutellę i masło orzechowe… A! I jeszcze krem Speculoos, a to wszystko zagryzam belgijskimi czekoladkami… Tak w dużym, bardzo dużym uproszczeniu można opisać mój dotychczasowy pobyt w Belgii 🙂 Słodko, prawda? 🙂 No dobrze, trochę żartuję (ale tylko trochę), poza samą słodyczą, robię tu też całkiem sporo innych rzeczy. Jeśli jesteście ciekawi o co chodzi z tym całym wolontariatem, jak to działa i co o tym myślę, to czytajcie dalej.
EDIT: Mój wolontariat zakończył się 1 sierpnia 2017 r., ale nadal mieszkam w Brukseli, gdzie pracuję i zarabiam pieniądze, które już wkrótce z radością wydam na podróże.
Więcej tu: 2017: przegląd chaotycznych myśli i przygotowania do #RokMozołu 2018
Właściwie nie jestem zaskoczona tym, że wyjechałam za granicę na wolontariat, jedyne co mnie dziwi to fakt, że zdecydowałam się na to tak późno. Lepiej późno niż wcale – tak powiadają i zapewne mają rację. Skąd mi się to wzięło? Trochę stąd, że wszystkie moje dotychczasowe „prace” (uwaga, eufemizm!) nieszczególnie mnie interesowały. Trochę też stąd, że dość mocno nosi mnie po świecie. Dlaczego więc nie porzucić zajęcia, które (uwaga, eufemizm!) nieszczególnie mnie interesuje i nie zamieszkać w innym kraju, robiąc coś zupełnie innego, coś, co na dodatek ma głębszy sens niż setna tabelka w excelu?
Ogłoszenie dotyczące wolontariatu w L’Arche w Brukseli znalazłam na portalu www.ngo.pl, który gorąco polecam. Szukałam możliwości wyjazdu do Francji, bo wyjazd chciałam potraktować także jako okazję do szlifowania języka francuskiego. Zamiast Francji znalazłam Belgię, czemu nie? W czerwcu wysłałam do L’Arche maila z informacją, że jestem zainteresowana, dołączyłam CV i list motywacyjny. Otrzymałam krótki kwestionariusz do wypełnienia, potem pogadałam pół godziny przez Skype’a z osobą odpowiedzialną za nabór i powiedzieli mi – ok, fajnie, możesz przyjechać kiedy chcesz i na ile chcesz.
Jako (były już) pracownik administracji publicznej nie byłam w stanie objąć tego rozumiem. Jak to tak – bez żadnych dokumentów, rozbudowanej procedury, bez wieloetapowej rekrutacji, nawet bez rozmowy w języku francuskim? Bez sztywnych terminów, nieprzekraczalnych dedlajnów, najświętszych wytycznych? Mogę przyjechać kiedy chcę i na ile chcę? Czy ja się odnajdę w tym świecie?
Otóż odnalazłam się. Choć może powinnam napisać, że jestem cały czas w procesie odnajdywania się. Ta kamieniczka powyżej przez najbliższe miesiące to mój dom. Jestem wolontariuszką w organizacji L’Arche. Cóż to jest? Najpierw niech przemówi Wikipedia, potem przemówię ja:
Misją L’Arche jest głoszenie wartości każdej osoby bez względu na jej sprawność intelektualną. Życie Wspólnot opiera się na tworzeniu relacji między asystentami i osobami z niepełnosprawnością. Wspólnoty są miejscem akceptacji słabości i wezwaniem do rozwoju wszystkich ich członków. Wspólnoty L’Arche prowadzą małe domy pomocy społecznej, mieszkania chronione, placówki terapeutyczne i ośrodki wsparcia dziennego. W domach L’Arche asystenci mieszkają razem z osobami z niepełnosprawnością intelektualną i dzielą z nimi codziennym życiem. L’Arche łączy rodzinną atmosferę z fachową opieką i profesjonalną pomocą.
Nie, nie odkryłam w sobie Matki Teresy. Nie planuję zbawiać świata, nie dorabiam do tego żadnej ideologii. Po prostu mieszkam w jednym domu z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Nigdy wcześniej nie miałam większego kontaktu z osobami np. z zespołem Downa. Nie mam doświadczenia, ale tutaj to nie problem. Oglądamy razem filmy, sprzątamy, gotujemy obiady. Czasem trzeba pomóc przy prysznicu, przypomnieć o lekach. Chodzimy na kawę do kawiarni i na spacer do parku. Robię wszystko to, co i tak bym robiła w Warszawie. Czasem jest śmiesznie, czasem jest ciężko. Chwilami czuję się jak w psychiatryku (wiedziałam, że kiedyś tam trafię), innym razem jak na wakacjach. Jak to w życiu bywa 🙂
L’Arche zapewnia mi zakwaterowanie, (mam swój własny pokój), wyżywienie, kieszonkowe, kurs francuskiego, zwrot kosztów podróży. Na każdy tydzień rozpisany jest grafik – wiem, kiedy odpowiadam np. za poranną pobudkę, kiedy za przygotowanie obiadu, a kiedy jestem wolna. Przysługuje mi także normalny urlop. Razem ze mną mieszka 8 osób niepełnosprawnych i 4 innych wolontariuszy. Są także 3 osoby, które są zatrudnione w L’Arche i pobierają za swoją pracę normalne wynagrodzenie.
Językiem codziennej komunikacji jest francuski. No więc mówię po francusku, cóż innego mi pozostaje… Cały czas w to trochę nie wierzę. Francuskiego uczyłam się trochę w szkole, a potem na kursach, bo lubiłam ten język, a poza tym „może kiedyś się przyda”. No i się przydaje. Oczywiście to nie jest tak, że rozumiem wszystko i od razu – czasem łapię za trzecim razem, czasem za piątym, a czasem w ogóle. No ale mam jeszcze 9 miesięcy na naukę i intensywny kurs francuskiego, który ma się rozpocząć w listopadzie.
W Brukseli jest kilka takich domów prowadzonych przez L’Arche. Łącznie jest tu chyba ponad 20 wolontariuszy, mnóstwo tzw. „przyjaciół domu”, pracowników, edukatorów, stażystów i tym podobnych. Sądzę, że codziennie poznaję co najmniej jedną nową osobę, której imienia oczywiście nie jestem w stanie zapamiętać. Na zdjęciach powyżej możecie zobaczyć, jak wyglądał „soiree intercultural” dla wolontariuszy, który tak naprawdę był jedynie pretekstem do obżerania się do nieprzyzwoitości. Nie, nie było pierogów i nie wiem kiedy będą 🙂
Mieszkam w bardzo miłym zakątku Brukseli, dwa kroki od Parku du Cinquantenaire, przez który przechodzę kilka razy w tygodniu. Park ten jest dla mnie w jakiś sposób szczególny, bo odwiedziłam go w marcu tego roku, kiedy przyleciałam z koleżanką do Brukseli na 3 dni w celach czysto turystycznych. Spacerowałyśmy sobie, próbując lekceważyć marcowy chłód (no dobra, powiem wprost: było zimno jak w psiarni), mijałyśmy biegających ludzi i wtedy właśnie zrobiłam zdjęcie Avenue de Tervueren – szerokiej arterii, która odchodzi od parku. Nie mogłam mieć oczywiście pojęcia, że pół roku później będę mieszkać przy tej ulicy. Nie podejrzewałam nawet, że przeprowadzę się do Brukseli. Ot, taka tam niespodzianka.
No i nie będę nawet próbować ukrywać – przez ten rok mam zamiar podróżować i zwiedzać do bólu. A nawet jeszcze więcej. Już teraz mam wrażenie, że połowę Brukseli schodziłam na piechotę. Belgia nie jest duża, wszędzie jest blisko, zaraz obok Holandia, Francja… A na dodatek loty z Charleroi niedrogie… Koniec z wyliczaniem urlopu co do minuty. Mam teraz zdecydowanie więcej czasu na podróże, choć nieco mniej środków finansowych. Coś za coś, ale jakoś sobie z tym poradzę 🙂 Tylko gór szkoda, ale na przyszły rok planuję moją prywatną ofensywę w Ardenach 🙂
A wracając do nutelli, masła orzechowego i Speculoosa, od których rozpoczęłam ten wpis… Tak, to najpoważniejsze zagrożenie jakie tutaj na mnie czyha… Pewnego wieczoru przypadkiem spotkałam się z innymi wolontariuszami w kuchni o godzinie 23.00. Wszyscy przyszliśmy tam w tym samym, niechlubnym celu… Jeść! To był przełomowy moment. Ustaliliśmy, że tak dalej być nie może i wprowadzamy ograniczenia dotyczące ilości spożywania tych specyfików. W Warszawie nie jadłam takich rzeczy w ogóle, ale tutaj, skoro są cały czas pod ręką… Tragedia. W ogóle nielimitowany dostęp do prawie nielimitowanego jedzenia to jest jakaś katastrofa. Nutella, masło orzechowe i Speculoos z pewnością będą jednym z ważniejszych wspomnień wolontariackich, kiedy w końcu wrócę do Polski.
Tak to wszystko mniej więcej wygląda. Niedługo minie miesiąc od mojego przyjazdu, a ja mam wrażenie, jakbym przyjechała dwa, no może trzy dni temu. Mam nadzieję, że kolejne miesiące będą jednak upływać trochę wolniej, no bo mam tu w końcu parę rzeczy do zobaczenia. A jak nie zdążę, to najwyżej zostanę dłużej. A w ogóle to wspólnoty L’Arche działają na całym świecie – w Europie, Ameryce, nawet w Afryce. Także tego…
Gdyby ktoś z was, całkiem przypadkowo, rozważał opcję rzucenia wszystkiego i wyjazdu na wolontariat, to służę pomocą. Zachęcam do kontaktu i zachęcam do wyjazdów, no bo w końcu czemu nie? 🙂
EDIT: Mój wolontariat zakończył się 1 sierpnia 2017 r., ale nadal mieszkam w Brukseli, gdzie pracuję i zarabiam pieniądze, które już wkrótce z radością wydam na podróże.
Więcej tu: 2017: przegląd chaotycznych myśli i przygotowania do #RokMozołu 2018
Kurcze, robisz naprawdę coś fajnego, kibicuję i trzymam kciuki. Pozdrawiam serdecznie T
Super pomysł, gratuluję odwagi, gdyż taka praca nie należy do najłatwiejszych. A my mieliśmy jakiś czas temu kupione bilety do Brukseli a choroba nas uziemiła 🙁
Ech serce by mi pękło gdybym musiała zrezygnować z zaplanowanego wyjazdu 🙂
Wow, Aga, jestem po wrażeniem!!! To, że takie zmiany… taka odwaga i że … piszesz świetnie! 🙂 Śledzić będę 😉
Zapraszam! 🙂
Podziwiam Cię, bo ja bym nie dała rady z niepełnosprawnymi pracować, tak samo jak z dziećmi. Może dlatego, że jestem trochę egoistką. Już bym wolała jechać na jakąś farmę i w polu robić. Średnio raz dziennie mam ochotę rzucić tabelki w excelu, ale mam wrażenie, że już na to za późno, trzeba było się ogarnąć 10 lat temu…..
Ja też jestem egoistką, zapewniam cię! 😉 To, co napiszę, zabrzmi jak wyświechtany banał, ale wiesz, że nie ma czegoś takiego jak „za późno”. Po śmierci to będzie za późno, ale teraz jest akurat w sam raz 😉