Przed nami piąty etap HRP: ostatnia prosta, na której nic nie jest proste. Myślami jesteśmy już nad Morzem Śródziemnym, a tymczasem to najdłuższy etap, z wysokimi szczytami do zdobycia (Pic Carlit 2921 m.n.p.m., Pic Canigou 2784 m.n.p.m.). Pireneje bardzo niechętnie się wypłaszczają, jakby chciały, by przygoda na HRP nigdy się nie kończyła… Szczęśliwie jednak po 42 dniach włóczęgi w glorii mozołu docieramy na śródziemnomorskie wybrzeże. Chodźcie, poczytajcie, poczujcie ten ból (i zapach!) stóp!
Poprzednie wpisy na temat HRP znajdują się tu:
HRP – etap 1. Kraj Basków – relacja z etapu 1
HRP – etap 2. Lescun – Gavarnie – relacja z etapu 2
HRP – etap 3. Gavarnie – Salardu – relacja z etapu 3
HRP – etap 4. Salardu – l’Hospitalet-pres-l’Andorre – relacja z etapu 4
Szlakiem HRP przez Pireneje – informacje praktyczne o szlaku
14.08.2022
DZIEŃ 34. l’Hospitalet-pres-l’Andorre – Etang des Fourats
22,5 km / 🠕 1494 m. / 🠗 537 m.
A więc jesteśmy na ostatniej prostej! – naiwny umysł podsuwa takie niedorzeczne stwierdzenia, kiedy gramolę się całkiem przyjemnym podejściem z l’Hospitalet-pres-l’Andorre (1436 m.n.p.m.) do schroniska Refuge des Besines (2104 m.n.p.m.). Rozpoczynamy piąty, ostatni, ale i najdłuższy etap HRP. Pireneje wschodnie przygotowały dla nas kilka niespodzianek, a pierwszą z nich – francuski szczyt Pic Carlit – mieliśmy ujrzeć już dziś wieczorem.
Na razie jest jednak zadziwiająco miło. Wędrujemy wzdłuż brzegu jeziora Etang de Besines, aż w końcu docieramy do pięknie położonego schroniska. Na tarasie wiszą hamaki, z których można podziwiać cudowną panoramę. Postanawiam na chwilę odpocząć od mozołu i zamawiam naleśnika z nutellą. Trochę burżujstwa na dobry początek ostatniego etapu nie zaszkodzi!

Po obżarstwie zbieramy się i zaczynamy powolną wędrówkę w stronę Pic Carlit. Nic wielkiego się jeszcze nie dzieje, ścieżka jest wygodna, choć i tak udaje mi się ją zgubić. Prognozy pogody są dobre – dziś nie powinno być burz, co jest najlepszą wiadomością dnia. Wspinamy się na przełęcz Col de Coume d’Agnel (2470 m.n.p.m.) i podziwiamy z góry jezioro Etang de Lanoux. Siadamy też na chwilę i rozmawiamy o tym, ile podobnych przełęczy pokonaliśmy już na HRP. Kawał drogi za nami!


Po zejściu z przełęczy docieramy do cabany de Rouzet (2260 m.n.p.m.), gdzie dwójka turystów szykuje się już do spędzenia tu nocy. My jednak ciśniemy dalej – chcemy podejść najdalej jak się da, aby jutro z samego rana szybko wejść na Pic Carlit. Przy cabanie opuszczamy szlak GR10 i wędrujemy dalej już samym HRP – od razu widać różnicę, bo jesteśmy zupełnie sami, a na GR10 spotykaliśmy jednak innych wędrowców. Pireneje obdarzają nas tym, co najlepsze – soczysta zieleń, szumiące strumyki, piękne jeziora. Dojście pod Pic Carlit to zdecydowanie uczta dla kochających góry.

W końcu jest i on – Pic Carlit (2921 m.n.p.m.) w pełnej krasie! Najwyższy szczyt Pirenejów wschodnich może nieco przytłoczyć – z daleka wygląda na zupełnie nieprzystępną, pionową ścianę. Z bliska zresztą też. Przyznaję, kiedy widziałam w przewodniku zdjęcie z podejścia na wierzchołek, moją pierwszą myślą było: ok, wybiorę obejście wariantem. Teraz jednak stałam u podnóża tej góry, a jutro z samego rana miałam na nią wejść. Uznałam, że nie ma co się martwić na zapas, więc zajęliśmy się rozbijaniem namiotu i gotowaniem kolacji.
To był nasz najwyższy biwak na szlaku – spaliśmy na wysokości ok. 2457 m.n.p.m., a wieczór i noc były bardzo wietrzne. Miałam mocne postanowienie umycia się wieczorem w strumyku, ale kiedy zanurzyłam rękę w lodowatej wodzie, zrozumiałam, że dziś kąpieli nie będzie. Pierwszy dzień piątego etapu HRP był dość intensywny (podeszliśmy ok. 1500 m.), ale jednocześnie bardzo przyjemny, stabilny pogodowo i widokowy.



15.08.2022
DZIEŃ 35. Etang des Fourats – Bolquere
26 km / 🠕 612 m. / 🠗 1348 m.
Poranek, jak to zwykle bywa, nastał zbyt szybko i niespecjalnie przytomna wystawiłam głowę z namiotu. Szybkie oględziny nieba wypadły nadzwyczaj obiecująco: obecności chmur burzowych nie odnotowano. Dziarskim krokiem ruszyliśmy ku sypkiej, nieszczególnie zachęcającej ścianie Pic Carlit. Czekało nas ok. 500 m. podejścia – dość stromego, ale mimo wszystko pozbawionego większych trudności.


W całkiem przyzwoitym czasie wgramoliłam się na szczyt i ku naszemu zaskoczeniu odkryliśmy, że jest tam już masa ludzi. Kolejne potoki turystów nadciągały z drugiej strony. Pic Carlit to popularny cel wycieczek, stosunkowo łatwy do zdobycia prawie 3-tysięcznik, a my dodatkowo znaleźliśmy się tam w święto 15 sierpnia. Liczne towarzystwo nie przeszkadzało nam jednak cieszyć się bajecznymi widokami na wschodnią stronę – tak różną od tej zachodniej – bardziej zieloną, pełną jezior, a przede wszystkim – pełną ludzi.



Zejście okazało się małym wyzwaniem – w wielu miejscach używaliśmy rąk, na dodatek trzeba było wymijać się z sunącymi z dołu osobami. Z czasem teren się wypłaszczył i uspokoił – znaleźliśmy się w miejscu określanym jako Desert du Carlit, czyli pustynia, ale taka z 13 jeziorami. To zdecydowanie warty odwiedzenia zakątek Pirenejów, łatwo dostępny i pozbawiony trudności.
Dotarliśmy do rozległego jeziora Lac de Bouillouses – my i cała masa ludzi. W jednym z barów kupiłam niespodziewanie smaczną bagietkę z serem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Było… płasko, łatwo, przyjemnie. Przez chwilę podejrzewaliśmy, że zboczyliśmy z HRP, ale nie – wciąż byliśmy na szlaku, z tym że wiódł tędy także szlak GR10. Zazwyczaj kiedy HRP łączyło się z GR10 lub GR11 oznaczało to chwilę wytchnienia. Po dłuższym i prawdziwie relaksującym spacerze lasem dotarliśmy w okolice kompleksu narciarskiego Pyrenees 2000, a wkrótce potem do Bolquere. Nadłożyliśmy nieco drogi, aby zahaczyć o sklep, bo była niedziela i sklep w samym miasteczku miał być zamknięty.
W przewodniku wyczytaliśmy, że możliwe jest rozbicie namiotu przy kościele, a o zgodę trzeba zapytać właśnie sklepie – w tym, który jest zamknięty. Podobnie jak kościół. Nie chcieliśmy instalować się na małym trawniku bez pytania, dlatego postanowiłam zajrzeć do pobliskiego hotelu 3-gwiazdkowego. Elegancka pani w białej bluzce patrzyła na mnie niepewnym wzrokiem, kiedy pytałam o możliwość biwakowania. Nic jej nie było wiadomo na ten temat, ale równie elegancki pan, który znalazł się w pobliżu, potwierdził że możemy się bez problemu tam rozbić. Bolquere posiada także całkiem przyzwoitą toaletę publiczną – jak na szlakowe standardy wypada przyznać jej pięć gwiazdek. No i okazuje się, że można wziąć kompletny prysznic w małej umywalce!
Tej nocy spałam jak zabita, chyba z 10 godzin. To był kolejny piękny, dobry pirenejski dzień.


16.08.2022
DZIEŃ 36. Bolquere – Refugi d’Ull de Ter
26 km / 🠕 1660 m. / 🠗 911m.
Poranek niespodziewanie nam się przedłużył – spało się tak dobrze, że w drogę ruszyliśmy dopiero przed 9:00… Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep, żeby dokupić małą butlę z gazem, która powinna wystarczyć nam już do samego Banyuls-sur-Mer. Dość nieciekawą, asfaltową drogą dotarliśmy do miasteczka Eyne, gdzie załapaliśmy się na targ spożywczy.
Czekała nas długa, ale i przepiękna wspinaczka doliną Eyne. Razem z nami podchodziło mnóstwo osób – to kolejny popularny zakątek katalońskich Pirenejów. Wkrótce towarzyszący nam potok Coma d’Eina pozostał w dole, a zieleń traw ustąpiła miejsca gołym kamieniom. Zaczęło bardzo mocno wiać, a ja z niepokojem obserwowałam ciemne chmury gromadzące się nad granią, na którą mieliśmy wkrótce dotrzeć.


Kiedy docieramy w końcu na graniczną przełęcz Col d’Eyne (2683 m.n.p.m.) mam mieszane uczucia. Bardzo mocno wieje, chmury przewalają się z jednej strony na drugą i momentami widoczność jest zerowa. Mam w pamięci wszystkie nasze dotychczasowe przygody z burzami, a takie zjawisko w trakcie kilkukilometrowego spaceru granią to żadna przyjemność. Postanawiamy jednak po prostu iść – najszybciej jak się da. Przewodnik wychwala ten fragment trasy pod niebiosa, obiecując cudowne widoki i nietrudną drogę. Ja o widokach nie myślę w ogóle, chcę jak najszybciej zniknąć z tej grani.


Ciśniemy ile mamy sił w mięśniach i płucach, cały czas będąc na wysokości około 2600-2800 m.n.p.m. Wchodzimy nawet na szczyt Pic de Noufonts (2861 m.n.p.m.), ale wieje tak bardzo, że od razu zaczynamy schodzić. Po drodze zatrzymujemy się na krótki odpoczynek (i zmianę spodni na długie) w kamiennym schronie, ale okazuje się, że ta konstrukcja w ogóle nie chroni od wiatru. Pędzimy więc dalej, wchodzimy na Pic de la Vaca (2821 m.n.p.m.), a zamiast spektakularnych panoram widzimy tylko chmury. W końcu docieramy do Col de la Tirapitz (2783 m.n.p.m.), skąd rozpoczynamy zejście na stronę hiszpańską. Wiatr nieco się uspokaja, bo zeszliśmy z grani. Tutaj spotykamy też całe stada kozic – takiego stężenia tych zwierzaków nie widziałam nigdy wcześniej w żadnych górach.



Naszym celem jest hiszpańskie schronisko Ull de Ter, a właściwie jego okolice, bo przy samym schronisku nie można się rozbijać. Chcemy zejść najniżej jak się da i znaleźć osłonięte od wiatru miejsce na namiot. W oddali słychać delikatne grzmoty, co zupełnie mnie nie cieszy, ale jednocześnie jestem szczęśliwa, że nie ma nas już na grani. W końcu docieramy w okolice schroniska, instalujemy namiot, zjadamy kolację i słuchamy, jak pierwsze krople deszczu uderzają o tropik. Burza przewala się w pewnej odległości od nas, a szczegółowa analiza kierunku wiatru wykazuje, że tym razem nie powinniśmy być niepokojeni. Tak też było. Nasz spokój zakłócił jedynie świstak, który okrutnie na nas nakrzyczał, kiedy rozłożyliśmy nasze obozowisko obok jego nory.
Za nami długi, ciężki dzień – podeszliśmy ponad 1600 metrów, a niepewna pogoda zamieniła spacer widokową granią w dość stresujące przeżycie. Najważniejsze jednak, że do celu coraz bliżej!


17.08.2022
DZIEŃ 37. Refugi d’Ull de Ter – Refuge de Mariailles
24,5 km / 🠕 457 m. / 🠗 1099m.
Przewodnik obiecywał nam dziś przyjemny spacer po rozległych płaskowyżach. Przez większość dnia mieliśmy pozostawać dość wysoko – na ponad 2200 m.n.p.m., a ja oczywiście miałam bardzo szczegółową wizję piorunów walących w nas na otwartej przestrzeni. Dlatego też rozpoczęliśmy dzień bardzo wcześnie, zrywając się ciut świt i schodząc wygodną ścieżką GR11 do stacji narciarskiej Vall Ter (2170 m.n.p.m.) Tutaj porzucamy GR11 i wspinamy się na równinę Pla de Coma Armada.
Rzeczywiście jest niespodziewanie płasko, zielono i przyjemnie. Słoneczko dogrzewa, ale wiemy, że nie powinniśmy przesadnie rozwlekać tego dnia. Chmury cały czas kłębią się na horyzoncie, a prognozy przewidują popołudniowe burze, dlatego bez ociągania się mijamy przełęcz Porteille de Mourens (2383 m.n.p.m.) i przechodzimy do Francji.


Trzeba przyznać, że trasa jest bardzo przyjemna – nie ma ostrych podejść, są za to widoki, no chyba że akurat idziemy w chmurze… Na jednej z kolejnych przełęczy – Porteille de Rotja (2377 m.n.p.m.) wypatrujemy schronu, o którym wspominał przewodnik, ale chmura skutecznie ukrywa go przed nami. Chwilę później wiatr rozwiewa wątpliwości i widzimy schron. Zaglądamy do niego na chwilę, ale szybko postanawiamy cisnąć dalej. Trasa wiedzie częściowo przez las, co jest miłą odmianą, bo ostatnio wędrowaliśmy głównie graniami.



Szlak prowadził głębiej w stronę Francji, gdzie pogoda była nieco lepsza. Wkrótce znowu ujrzeliśmy słońce, lekko się nawet gotując na rozległym płaskowyżu Pla Guilhem (2285 m.n.p.m.). Przyznam, że byłam zaskoczona tym, że tak wysoko może być tak płasko, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko naszego celu (francuskiego schroniska Refuge de Mariailles), więc postanowiliśmy nieco odpocząć w pobliżu kamiennego schronu Cabane de Pla Guilhem (2265 m.n.p.m.).




Zejście do schroniska Refuge de Mariailles (1710 m.n.p.m.) to już czysta formalność. Jestem w wyśmienitym nastroju, bo ominęły nas burze i deszcze, pocisnęliśmy szybciej niż przewidywał przewodnik i już lekko po 14:00 zameldowaliśmy się na dzisiejszej mecie. Z tego szczęście wypiłam nawet w schronisku kawę, którą pijam bardzo rzadko. Nie planowaliśmy spać pod dachem, po uzyskaniu zgody od obsługi rozbiliśmy namiot niedaleko budynku. Wzięłam cudowny, ciepły prysznic i siedziałam w namiocie, czekając aż Marek wróci z łazienki.
Kiedy wychyliłam głowę z namiotu, ujrzałam granatowo – czarne niebo. Chwilę później usłyszałam głębokie, przeciągłe dudnienie. No tak, to było do przewidzenia – pomyślałam. Zastanawiałam się czy przeczekać burzę w namiocie czy iść do schroniska i wtedy zobaczyłam, że niedaleko znajduje się inny murowany budynek. Pobiegłam tam na szybkie rozpoznanie. Okazało się, że jest to stare – darmowe schronisko, z poddaszem przystosowanym do spania. Wróciłam do namiotu i kiedy dołączył do mnie Marek podjęliśmy błyskawiczną decyzję – pakujemy plecaki i lecimy do schronu, zostawiając namiot na pastwę burzy.
Pioruny stresują mniej, kiedy siedzisz w murowanym budynku. Cieszyłam się, że przeczekaliśmy burzę i ulewę pod dachem. Postanowiliśmy nawet zostać tu na noc, a namiot (cały mokry) złożyliśmy (no dobrze. Marek złożył). Wieczorem przeszliśmy się jeszcze po okolicy. Powietrze pachniało lasem i deszczem. Podświetlone przez zachodzące słońce chmury wyglądały magicznie. Nastrój zepsuła prognoza pogody – po wejściu na kamień udało nam się złapać cień zasięgu – akurat tyle, aby dowiedzieć się, że jutro burze mogą nawiedzać nas przez cały dzień, a pierwsza powinna pojawić się około 11:00 rano. Tymczasem HRP zaprasza nas na emocjonujący spacer na popularny szczyt Pic du Canigou (2784 m.n.p.m.), ale my podejmujemy decyzję, że z zaproszenia nie skorzystamy. Jutro będziemy wędrować niższym i bezpieczniejszym wariantem GR10.


18.08.2022
DZIEŃ 38. Refuge de Mariailles – Maison Forestiere de l’Estanyol
32 km / 🠕 1044 m. / 🠗 1264 m.
Tak jak ustaliliśmy dzień wcześniej, ruszamy w dalszą drogę wariantem GR10, czyli szlakiem okrążającym masyw Canigou bez wchodzenia na wierzchołek. Nie ma co ukrywać – nie jest to jakaś wybitnie interesująca, widokowa wędrówka, ale biorąc pod uwagę burzowe prognozy, wydaje się to rozsądnym rozwiązaniem. Idziemy wygodną, oznakowaną ścieżką – częściowo przez las, momentami przez skalne rozsypiska. Po kilkunastu kilometrach docieramy do pierwszego dziś, ostrzejszego podejścia, i po kilku zadyszkach meldujemy się w okolicy schroniska Refuge des Cortalets (2150 m.n.p.m.). Tutaj odpoczywamy i rozmawiamy o tym, że burzy jednak nie było, więc mogliśmy wybrać drogę wiodącą na szczyt Canigou. Niespecjalnie żałuję, bo wiem, że cały czas stresowałabym się prognozami. Mówiąc szczerze, pyszny kawałek ciasta i kakao z mleczną pianką wystarczyły, abym zapomniała o niewejściu na wierzchołek.




Siedzimy przed schroniskiem i zastanawiamy się, czy to, co niewyraźnie majaczy na horyzoncie może być Morzem Śródziemnym. Dochodzimy do wniosku, że tak. Widać więc już metę mozołu, choć dotarcie do niej zajmie nam jeszcze kilka dni.
Nie mamy w sumie konkretnego planu na to, gdzie będziemy dziś spali, postanawiamy więc po prostu iść przed siebie. Na szczęście jest głównie w dół, tak więc pomykamy dość chyżo, a kiedy w oddali słyszę burzowe pomruki, zasuwam w podskokach. Jesteśmy z powrotem na HRP, ale trasa jest wyjątkowo łagodna i przyjemna. Docieramy do chatki cabane du Pinatell (1650 m.n.p.m.) i rozważamy możliwość noclegu w tym miejscu. Okazuje się jednak, że źródło wody wyschło, a poza tym mam niewytłumaczalny przypływ mocy i chcę iść dalej. W cabanie urządzamy więc tylko odpoczynek i tutaj też, korzystając z faktu że mamy zasięg, kupujemy bilety powrotne do Polski – te pociągowe jak i samolotowe. Teraz mamy już konkretny termin powrotu, musimy więc trzymać się planu założonego na kolejne dni, tak aby zdążyć na pociąg i samolot. Nasz powrót do cywilizacji zaczyna nabierać realnych kształtów. Nareszcie – chciałoby się rzec, ale z drugiej strony – wiem, że będę tęsknić za pirenejską tułaczką.



Po kolejnych kilku kilometrach dotarliśmy do schronu Maison Forestiere de l’Estanyol (1479 m.n.p.m.). Rozbiliśmy przy nim namiot i spędziliśmy trochę czasu z Francuzami, którzy również spali w tym miejscu. Było zadziwiająco zimno, wspólnie rozpaliliśmy więc ognisko i trochę w to nie wierząc, z przyjemnością grzałam kości w ciepełku. Spodziewałam się, że końcówka HRP zafunduje nam powtórkę z Kraju Basków i będziemy smażyć się w upale, tymczasem była to jedna z najchłodniejszych nocy na szlaku.
Tego dnia po raz ostatni byliśmy na wysokości ponad 2000 m.n.p.m. Teraz będzie już niżej, ale czy łatwiej? No zobaczmy.

19.08.2022
DZIEŃ 39. Maison Forestiere de l’Estanyol – Arles-sur-Tech
17,5 km / 🠕 317 m. / 🠗 1461 m.
Bliskość Morza Śródziemnego jest już zdecydowanie wyczuwalna. Zmienia się roślinność, czasem na horyzoncie majaczy niewyraźnie wielki błękit. Przewodnik obiecuje, że dziś zobaczę pierwsze palmy, ale chyba źle patrzę, bo żadnej nie widzę. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza. Zaplanowaliśmy dziś dość krótki i lekki dzień, z niewielką ilością podejść, a nagrodą za mozół ma być noc na campingu w Arles-sur-Tech. Schodzimy na mniej niż 300 m.n.p.m., co wcale nie jest dobrą wiadomością, bo im niżej zejdziemy, tym wyżej trzeba będzie podejść następnego dnia. Ot, uroki wędrówek po górach.
Przed południem docieramy do schroniska Refuge de Batere (1500 m.n.p.m) i spędzamy tutaj dłuższą chwilę, pijąc kawę i zjadając ciasto. Oj, nie ma w nas dziś woli walki.

Ruszamy w dalszą drogę i zaczynamy powoli odczuwać rosnącą temperaturę. Jednym słowem – jest bardzo gorąco. Zejście na szczęście nie jest trudne, wiedzie częściowo przez las, po drodze mijamy trochę opuszczonych budynków, aż w końcu docieramy do malutkiej francuskiej mieściny Arles-sur-Tech i kierujemy się w stronę campingu.


Na camping docieramy w czasie popołudniowej przerwy, tak więc wykorzystujemy ją na zakupy w sklepie. Przy ratuszu i komisariacie policji przepakowujemy plecaki, wzbudzając tym pewne zainteresowanie przechodniów. Wracamy w końcu na camping, udaje nam się zameldować i meleksem zostajemy odwiezieni na nasze miejsce namiotowe (!).
Camping oferuje wszystko, o czym moglibyśmy marzyć, a nawet więcej. Ciepły prysznic, prawdziwa pralka (urządzamy w niej ostatnie na szlaku pranie), bar, a do tego cisza i święty spokój – czy można chcieć więcej? Można. Do naszej dyspozycji był także miejski, otwarty basen, położony tuż za płotem, ale mimo wszystko wybrałam leżenie w cieniu obok namiotu. Wieczorem przeszliśmy się do miasteczka – marzyłam o zjedzeniu kebaba, ale niestety żadna z knajp nie oferowała takich specjałów. Zadowoliłam się więc kurczakiem z frytkami.
Ten dzień pozwolił nam zebrać siły przed ostatnimi trzema dniami na szlaku. Wiedzieliśmy, że jutro będzie trudniej, wyżej i dalej. No i niestety także cieplej.



20.08.2022
DZIEŃ 40. Arles-sur-Tech – Las Illas
25 km / 🠕 1405 m. / 🠗 1291 m.
To już końcówka HRP, tymczasem Pireneje nie odpuszczają do samego końca, zapraszając nas na każde wzniesienie wystające choć trochę ponad powierzchnię. Zadanie na dziś: wdrapać się z wysokości poniżej 300 m.n.p.m. na ponad 1400 m., na szczyt Roc de Frausa (1450 m.n.p.m.). Czy marzyłam o tym, żeby czterdziestego dnia wędrówki, w promieniach śródziemnomorskiego słońca, zrobić łącznie ponad 1400 metrów podejścia? Nie, tego nie było na mojej liście. Przyznaję, tego dnia na trasie padło wiele bardzo brzydkich słów.

Ale padały też słowa całkiem przyzwoite. Bo jak już weszliśmy na ten przeklęty Roc de Frausa (1450 m.n.p.m.) to okazało się, że jest pięknie. Widać pół Francji i pół Hiszpanii, nad głowami latają paralotniarze, a wiatr studzi ugotowaną głowę. Zejście lasem było czystą przyjemnością – łagodna ścieżka, cień – przyznam że nie pamiętam już kiedy ostatnio zwykły spacer lasem tak mnie cieszył.




Prawie 1000 metrów zejścia pokonałam na autopilocie – na szczęście było zupełnie nietrudno. Kiedy dotarliśmy do francuskiej miejscowości Las Illas, pierwsze kroki skierowałam do baru, aby kupić zimne napoje. Potem rozbiliśmy namiot na miejskim polu namiotowym, a zimny prysznic przy publicznej toalecie przywrócił mnie do życia. Dzień zdecydowanie dał mi w kość, ale miałam świadomość, że cel jest już bardzo bliski. Wieczorem byliśmy trochę niepokojeni przez krowy, które przechadzały się po okolicy i spoglądały zaciekawione na namioty (poza nami nocowało tu jeszcze kilka osób). Noc jednak była spokojna. Przed nami jeszcze 2 dni na szlaku HRP.
21.08.2022
DZIEŃ 41. Las Illas – Col de l’Ouillat
26 km / 🠕 893 m. / 🠗 478 m.
Przed nami dość łatwy odcinek, bez większych podejść i spektakularnych szczytów do zdobycia. W tej sytuacji wydarzeniem dnia staje się wizyta w Le Pertus, położonym przy granicy miasteczku. Znajdują się tu sklepy, supermarkety i niezliczona ilość barów i restauracji. Obiecujemy sobie, że zjemy tam jakiś dobry obiad. Wędrujemy spokojnie, trochę lasem, trochę szutrowymi drogami. Trasa częściowo pokrywa się z GR10, więc cieszymy się przyzwoitym oznakowaniem.

W Le Perthus (280 m.n.p.m.) wędrowcy, którzy wyłaniają się z dziczy, mogą zostać nieco przytłoczeni cywilizacją. Wpadamy w sam środek szalonego tłumu – ludzie przechadzają się tam i z powrotem, ze straganów wylewają się dmuchane jednorożce, w knajpach ciężko wypatrzeć wolny stolik. Jestem jednak bardzo zdeterminowana i żądam jedzenia. Zdobywamy miejsce i pochłaniam przepyszny obiad. Jedzenie na szlaku, a zwłaszcza czterdziestego pierwszego dnia na szlaku, potrafi smakować wprost nieziemsko.

Po tej uczcie robimy zakupy w supermarkecie, a potem oddalamy się nieco od miejskiego zgiełku i rozwalamy się w krzakach, aby odpocząć po obiedzie. Przed nami jakieś 700 metrów podejścia – nietrudnego, wiodącego częściowo asfaltową drogą, ale tak ciężko się zmobilizować do tego ostatniego wysiłku…. Zajadam się łupami ze sklepu – czekoladą Ferrero Rocher i fantą arbuzową (obrzydliwa!).
Po dłuuugiej przerwie ogarniamy się w końcu i ruszamy. Postanawiam po prostu maszerować, nie patrzeć na zegarek ani aplikację, po prostu zrobić to, co jest do zrobienia tego przedostatniego dnia. Idziemy wzdłuż granicy, z czasem wchodząc głębiej na teren Francji. Po drodze zjadamy kilogramy jeżyn, które zarastają pobocze i nikt ich chyba nie zbiera.

Docieramy w końcu do miejsca naszego ostatniego biwaku na HRP. To przełęcz Col de l’Ouillat (936 m.n.p.m.) – miłe, zaciszne miejsce w lesie, gdzie znajduje się schronisko i bardzo przyjemna knajpa z pięknym widokiem na okolicę. Za całe 2 euro od osoby fundujemy sobie ostatni, ciepły, szlakowy prysznic, a potem zjadamy kolację siedząc w namiocie. Koniec pirenejskiej przygody jest już na wyciągnięcie ręki – i przyznaję, cieszy mnie to okrutnie, bo jestem już bardzo zmęczona całą tą zabawą. Ostatniej nocy śpię jak małe dziecko, gotowa by jutro zakończyć to, co rozpoczęliśmy prawie półtora miesiąca wcześniej nad Oceanem Atlantyckim.


22.08.2022
DZIEŃ 42. Col de l’Ouillat – Banyuls-sur-Mer
24,5 km / 🠕 627 m. / 🠗 1592 m.
Czterdziestego drugiego, ostatniego poranka na szlaku HRP, pakowałam dobytek z niespotykanym wcześniej entuzjazmem. Namiot został wepchnięty głęboko do plecaka, a my niemalże w podskokach ruszyliśmy przed siebie. Zaczęło się – jak mogłoby być inaczej – od podejścia. HRP planowało najwyraźniej pożegnać nas z wielką pompą, bo towarzyszył nam bardzo silny wiatr, niemalże wichura. Wolę to niż upały – mówiłam sobie i cisnęłam dalej, z mozołem i wiatrem wiejącym w twarz. W chmurze (i wichurze) dotarliśmy do najwyższego punktu dzisiejszej wycieczki – szczytu Pic Neulos (1256 m.n.p.m.).



Dalej szlak prowadzi wzdłuż francusko – hiszpańskiej granicy, trochę się nad nami znęcając, bo jest ciągle w dół i pod górę. Na odkrytych graniach wiatr masakruje nas bez skrupułów. Dochodzimy w końcu do Pic de Sailfort (981 m.n.p.m.) i tu odpoczywamy trochę od wiatru, bo osłaniają nas skalne ściany. To świetny punkt widokowy na wybrzeże. Widzimy już Banyuls-sur-Mer, co bardzo nas cieszy, ale mimo wszystko to jeszcze bardzo daleko. Nie ociągamy się ze schodzeniem, bo dziś wieczorem mamy pociąg do Perpignon, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg. Także tego, przebieramy nóżkami i dalej w stronę morza!



Po ostrym zejściu czekało nas jeszcze małe podejście – ostatnie podejście na HRP! Przeklinałam je tylko trochę, bo cel był już tak blisko! Kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem „Banyuls-sur-Mer – 1 h”, poprosiłam Marka, żeby zrobił mi z nią zdjęcie. Końcówka była przyjemnym spacerem, a kiedy wkraczaliśmy do Banyuls, czułam to, co zazwyczaj czuję po ukończeniu dłuższego szlaku – nie radość, nie satysfakcję, tylko ogromną ulgę.


Kiedy docieramy w końcu do miejskiego ratusza i znajdujemy tablicę informującą o końcu/początku GR10 (o HRP jak zwykle ani słowa!), nie ma łez wzruszenia, nie padamy sobie w ramiona. Boże, jak dobrze że już koniec – myślę, i robię to, co trzeba zrobić – selfie z tablicą, selfie z ratuszem. Zmęczenie nie zwalnia z obowiązków.
Przez 42 dni wędrówki przez Pireneje obiecywałam sobie, że jak już w końcu dojdziemy do Morza Śródziemnego, naprawdę się w nim zamoczę. Taszczę przecież ze sobą kostium kąpielowy, poza tym ileż razy na piekielnych podejściach w gorącym słońcu marzyłam o zanurzeniu się w chłodnej wodzie. I co? I nic, zamoczyłam nogi, uznałam że woda jest zimna, fale za duże, a poza tym nie chce mi się przebierać.



Siedziałam więc na kamienistej plaży i byłam szczęśliwa, że nigdzie już nie muszę iść. Cieszyła mnie wizja prysznica i nocy spędzonej w czystej pościeli w hotelowym pokoju, jednak chyba jeszcze bardziej ucieszył mnie wielki, ordynarny burger, jakiego pożarłam w okolicznym barze, zapijając colą. Szlaki długodystansowe mają cudowną moc sprawiającą, że zwykłe rzeczy urastają do rangi absolutnie wyjątkowych.
Wieczorem wsiedliśmy w pociąg do Perpignan, skąd następnego dnia rozpoczęliśmy procedurę powrotu do Polski (pociąg do Paryża, nocleg, samolot do Warszawy). W dalszym ciągu dominującym uczuciem była ulga.
Tymczasem już tydzień po ukończeniu HRP, kiedy siedziałam w domu w wygodnym łóżku i przeglądałam zdjęcia, odkryłam, że machina matactw ruszyła. Oto oszukuje mnie mój własny umysł! Wyobraźcie sobie, że wystarczyło ledwie siedem dni, aby wspomnienia pełne mozołu, trudu i znoju przerodziły się w jakąś zupełnie nierealistyczną wersję wydarzeń, w której każdy dzień był pasmem zachwytów, euforii i ogólnego błogostanu. Otóż, mój drogi mózgu – byłam tam i wcale nie było tak kolorowo! Wiedziałam, że to nastąpi, że trudne wspomnienia się zatrą, a zostanie jakaś wyretuszowana historia. Tak piękna, że aż by się chciało ją powtórzyć…
No to jak, kto rusza w Pireneje? 🙂
l’Hospitalet-pres-l’Andorre – Banyuls-sur-Mer
9 dni
224 km
8509 m. podejść
9981 m. zejść
Łącznie od początku szlaku
42 dni
846 km
42 306 m. podejść
43 595 m. zejść
Co za wyjątkowa podróż przez piękne pejzaże i wyzwania górskie! Twój wpis opisujący piąty etap HRP jest nie tylko fascynujący, ale także pełen emocji i wrażeń, które towarzyszyły Tobie w trakcie wędrówki. Super!