Po roku mieszkania w Belgii odwiedziłam już większość miejsc, które według mojego przewodnika powinnam bezwzględnie zobaczyć. Przyszła więc pora na miejsca, o których standardowe przewodniki milczą. Wszelkiej maści ruiny i opuszczone miejsca zawsze znajdują się w sferze moich mozolnych zainteresowań, dlatego z radością zajrzałam do Doel, wyludnionego miasteczka oraz odwiedziłam ruiny wspaniałego zamku Miranda. Było sporo gruzu, dużo błota, trochę deszczu i jeden martwy dzik. Mozół jak zawsze w formie!
Opuszczone miasto Doel
Doel to miasteczko położone niedaleko granicy z Holandią, około 30 km. od Antwerpii, która szczyci się drugim największym portem Europy (zaraz za Rotterdamem). Kiedy w XX wieku port intensywnie się rozrastał, Doel zostało przeznaczone do wyburzenia – miasto miało ustąpić miejsca portowej infrastrukturze. Spotkało się to oczywiście z protestami, dlatego termin likwidacji miasteczka wielokrotnie przekładano.
W 1999 roku zapadł ostateczny wyrok na Doel. Kilka lat później do miasta zawitali rozmaitej maści artyści, którzy mury opuszczonych budynków przyozdobili malunkami, bohomazami, grafitti lub po prostu kolorowymi plamami. Z lepszym lub gorszym skutkiem.



Do Doel przyjechaliśmy w szarą, deszczową, momentami nawet śnieżną, niedzielę (no dobrze, kilka promieni słońca też się pokazało). Zdecydowanie najlepiej dostać się tu samochodem, choć dojazd komunikacją miejską teoretycznie jest możliwy. Miasteczko to znajduje się jednak trochę na belgijskim końcu świata, więc własny środek transportu jest wskazany.
Przejeżdżaliśmy przez wyludnione, portowe tereny, podziwiając wielkie kontenery i całą masę portowej infrastruktury, na której kompletnie się nie znam. Kiedy dotarliśmy w końcu do Doel, zaskoczyła mnie duża liczba samochodów zaparkowanych przed szlabanem na drodze prowadzącej do miasta. Hmm, czyżbyśmy nie byli jedynymi poszukiwaczami wrażeń, którym zamarzyła się eksploracja opuszczonych budynków?
Nie, nie byliśmy jedyni. Doel jest w sumie dość znane (na belgijską skalę), dlatego poza nami kręciło się tu trochę ludzi, niektórzy zwiedzali miasteczko samochodami. Ja polecam zdecydowanie spacer – można wtedy zajrzeć w te najciemniejsze zakamarki, choć niestety nie ma ich wcale tak dużo. Budynki są bardzo dobrze zabezpieczone – w oknach i drzwiach znajdują się kraty (jak na zdjęciu poniżej), więc błądzenie po ciemnych piwnicach raczej odpada.




Klimat Doel jest nieco postapokaliptyczny – tak jakby całkiem niedawno stało się tu coś niekoniecznie dobrego. Co na przykład? Stojące w oddali, dymiące kominy elektrowni atomowej (czy jak to się tam nazywa w języku nie-ignorantów) dają odpowiedź na to pytanie. Szalona tego dnia pogoda pozwoliła nam podziwiać elektrownię atomową na tle ciemnogranatowego nieba. To nieco złowrogi obrazek, ale bardzo pasuje do klimatu opuszczonego miasteczka.




Błąkanie się po cichych uliczkach i przedzieranie się przez chaszcze, żeby dotrzeć na tyły budynków jest fajne, ale wiecie co? Doel jest za mało i za krótko opuszczone. Przyroda jeszcze nie zdążyła upomnieć się o swoje, budynki są w całkiem niezłym stanie, ale nie da się do nich wejść. Porzućcie więc marzenia o nawiedzonych, ciemnych piwnicach (takie klimaty oferuje opuszczony fort w Liège , polecam!). Tu znajdziecie nawet knajpy, w tym jedną bardzo klimatyczną, w której mogliśmy ogrzać się przy piecyku – kozie. Doel bardzo mi się podobało, ale oczekiwałam chyba mimo wszystko większego hardkoru – starych mebli, konarów drzew wyłażących z okien, dreszczyku emocji. Tymczasem było raczej sielankowo, kolorowo i spokojnie, choć w cieniu kominów elektrowni atomowej. Oczywiście i tak uważam, że było warto i jeśli kiedyś coś przywoła Was na tę belgijską końcówkę świata, odwiedźcie opuszczone Doel. Zasłużyło sobie 🙂







Resztki zamku Miranda – Noisy Castle
Kolejnym miejscem z serii „Belgia w ruinie” jest zamek Miranda, zwany także Noisy Castle. Słyszałam o nim w czasach, kiedy jeszcze nie podejrzewałam, że będę miała cokolwiek wspólnego z Belgią. Oglądałam na youtubie filmiki kręcone w opuszczonych, ciemnych komnatach, a kiedy w końcu przyjechałam ujrzeć zamek na własne oczy, okazało się, że właściwie już go nie ma. Spóźniłam się, wielka szkoda, bo zamiast mrocznych komnat, kręconych schodów i długich zamkowych korytarzy zastałam kupę gruzu i resztki jednego ze skrzydeł. Dobre i to, nie wzgardzę żadną ruiną!

Zamek wybudowano w 1866 roku, a jego projekt opracował brytyjski architekt Edward Milner. W czasie II wojny światowej posiadłość okupowało wojsko niemieckie, w latach 50. przekształcono ją na ośrodek wakacyjno – sanatoryjny dla dzieci, później niestety budynek zaczął popadać w ruinę. Właściciele poszukiwali inwestorów w celu wybudowania tu hotelu, jednak z uwagi na wysokie koszty i konieczne prace renowacyjne zamek Miranda został opuszczony w 1991 roku. Dzieła zniszczenia dopełnił pożar, a następnie burza, po której dach częściowo zawalił się. Dziś zamek jest już (prawie) w całości rozebrany, więc jeśli chcecie obejrzeć chociaż trochę gruzu, trzeba się bardzo spieszyć.
Odnalezienie zamku nie jest całkiem prostą sprawą. Miranda ukrywa się w ardeńskich lasach, między pagórkami. Mało tego, ogrodzona jest drutem kolczastym, który jednak w pewnym momencie nagle się urywa… To w sumie teren prywatny i nie powinno się tu wchodzić, o czym zostaliśmy poinformowani przez (prawdopodobną) właścicielkę, kiedy wracaliśmy do samochodu. Zazwyczaj ruiny pilnowane są przez strażnika z psami, ale tym razem nie było nikogo. Spotkaliśmy jedynie martwego dzika, zapewne całkiem niedawno zastrzelonego.



Ocalałe skrzydło jest w naprawdę złym stanie – nie zapuszczaliśmy się głęboko, bo niespecjalnie mieliśmy ochotę skończyć ze stropem na głowie. Udało nam się wytropić jeden ciemny korytarz, który okazał się jednak ślepy. Właściwie mnie to ucieszyło, bo gdyby dało się iść dalej, to pewnie byśmy poszli i któż wie, co byśmy tam zastali. Mój eksploracyjny entuzjazm został brutalnie zgaszony przez pochrumkujące dziki, które czaiły się gdzieś tam w zaroślach… Nie, zdecydowanie nie miałam ochoty na żadne spotkania.



Jeśli rozpadające się pomieszczenia i ciemne korytarze nie są dla was, zawsze możecie po prostu wejść na górę gruzu. Ja nie weszłam – to w sumie dziwne, mus mozołu zazwyczaj nie przepuszcza okazji, by wleźć na coś, co tylko trochę wystaje ponad powierzchnię. Nawet to, że miałam buty niekoniecznie stworzone do takich aktywności mnie nie usprawiedliwia. Czyżby kryzys mozołu…? 😉 Na szczęście Marek dzielnie nas reprezentował, wlazł na górę, a nawet wziął sobie cegłę (?!). Ja za cegłę podziękowałam.




Choć opuszczone Doel wydało mi się zbyt mało opuszczone, a zamek Miranda to już głównie gruz, to i tak cieszę się, że mogłam poznać to nieco zrujnowane oblicze Belgii. Podejrzewam, że to nie ostatnia ruina, jaką obejrzę podczas mojej belgijskiej emigracji 🙂
Uwielbiam takie miejsca! Bardzo klimatyczne! Spodobaloby Wam sie w Spreeparku – opuszczonym lunaparku na wschodzie Berlina: https://www.berliner-zeitung.de/berlin/fotogalerie-spreepark—ein-rundgang-in-bildern-30868
Oj, spodobałoby się! Chętnie tam kiedyś zajrzę, Berlin w sumie niedaleko. Dzięki za pomysł 🙂
Raczej myśląc o Belgii człowiek widzi ład i porządek. A tu proszę, opuszczone miejsca też się u nich zdarzają.
Szkoda takich miejsc, z jednej strony opuszczonych z drugiej mających jakiś tajemniczy urok
Takiej Belgii nie znałam. Dziękuję za tą wycieczkę 🙂
Guzów mogli u nas doprowadzić znów do świetności, a tam… żal patrzeć. Hańba!
Zniszczyli cudo, moje marzenie 🙁
Muszę tam pojechać… Myślisz, że można tam jeszcze szaleć ze spreyami? A co do post-apo – byłaś w Prypeci?
Myślę, że można spokojnie szaleć 🙂 Jesli znajdziesz jeszcze jakąś wolną ścianę 🙂 A w Prypeci nie byłam, ale jest na liście. A Tobie udało się tam dotrzeć?
Jak już byłam zdecydowana i mieliśmy wolne równocześnie – to pojawiła się ciąża i stchórzyłam… 🙁
Cześć!
Chciałem tylko dopowiedzieć, może kogoś zaciekawi, może samą autorkę? Mieszkam w Belgii ok 7lat, w tym „belgijskim końcu świata”, a dokładniej w pobliżu…
Poznałem ludzi powiązanych z miasteczkiem Doel… bywałem tam wielokrotnie… Znam też osobiście osoby, które zostały z tych domów wysiedlone… no i tu pierwsza ciekawostka… nie wszyscy swoje posiadłości opuścili, wciąż mieszkają tam ludzie…
Znajomi którzy po przeprowadzce byli moimi sąsiadami w pobliskim Kieldrecht opowiadali mi o tych miejscach… i oni tak do końca nie wierzą, że powodem wyludnienia był plan powiększenia portu… wszak do dziś nic w tym miejscu nowego związanego z infrastrukturą wodną nie powstało. Teraz czas na drugie źródło informacji… jestem pracownikiem małej firmy która świadczy swoje usługi na terenie KCD (elektrowni) mam pozwolenie i często tam bywam, wiem jaka panuje tam atmosfera, środki bezpieczeństwa itp…
Elektrownia ma być całkowicie zamknięta w 2025r. dużo osób się o to stara… Przez co cała sytuacja jest dość napięta… I to właśnie jest według wielu osób prawdziwy powód wysiedlenia tych ludzi… to, że to miasteczko jest zbyt blisko elektrowni…
Co do tych pozamykanych domów… są tam osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo… doszło tam pewnego razu do zawalenia się schodów i wypadku… od tamtej pory zabezpieczane są okna i drzwi aby nikt się do środka nie próbował dostać.
Szkoda… bo miałem tę przyjemność aby spacerować po Doel bez tych blach które psują cały klimat, poza tym z biegiem czasu wszystkie te „rysunki” na murach niszczeją… lub są zamalowywane przez pseudo-grafficiarzy… którzy mają za nic czyjąś artystyczną duszę przelaną na cegły tych budynków…
Ciekawe miejsce i polecam, choć raczej jako ciekawostka na niedzielny spacer…
Dzięki za ten komentarz, miło czytać informacje z „pierwszej ręki” 😉 Ciekawe, że ktoś tam jeszcze mieszka, choć z drugiej strony rozumiem, że ludzie nie chcą opuszczać swoich domów. Środki bezpieczeństwa w postaci zabitych blachą drzwi i okien też są zrozumiałe, choć nie powiem – z chęcią zajrzałabym tu i ówdzie 😉 Doel to na pewno ciekawe miejsce i warto zajrzeć na ten koniec świata 🙂 Pozdrawiam!