Dobrze pamiętam, jak się zarzekałam, że moja noga na Orlej Perci nigdy nie postanie, bo stamtąd się spada i w ogóle to trzeba być nienormalnym, żeby chodzić w takie miejsca. Kilka lat później, choć nadal uważam, że łażenie po Orlej wymaga posiadania pewnego potencjału nienormalności, poszłam. Na początek na Granaty, bo mówili, że najłatwiej. Przeżyłam, podobało mi się, chcę więcej!
Pamiętam, że o istnieniu Orlej Perci dowiedziałam się w 2011 roku, kiedy po raz pierwszy „świadomie” wybrałam się w Tatry. Świadomie – czyli nie z wycieczką szkolną, nie na Krupówki, tylko jak człowiek – w góry. Kupiłam mapę, poczytałam to i owo, zaplanowałam i poszłam. Choć nazwa Orla Perć bardzo przypadła mi do gustu, postanowiłam omijać to miejsce szerokim łukiem, bo to na pewno szlak dla samobójców i psychopatów, a ja jestem normalna i chcę pochodzić po górach bez stresu. Na wszelki wypadek kupiłam też jednak mapę Orlej Perci – ależ nie, absolutnie nie po to, żeby tam iść. Tylko poczytam, popatrzę, zobaczę, o co chodzi.
Sześć lat minęło i stwierdziłam, że czas przestać się wygłupiać. Mniej hardkorowe szlaki zaczęły się powoli kończyć, przyszła więc chwila na zrobienie tego, o czym kiedyś myślałam, że to absolutnie nie dla mnie. Wreszcie, w sierpniu 2017 roku, pora przybić piątkę z Orlą!

Orla Perć to szlak liczący sobie ok. 4,3 kilometra, poprowadzony stokami oraz granią przez przełęcze i szczyty. Rozciąga się między przełęczami Zawrat i Krzyżne. Na początek swojej orlej przygody wybrałam jeden z odcinków Orlej – Granaty, bo podobno są najłatwiejsze, a ja wolę stopniować trudności niż rzucać się na głęboką wodę.
Wybrałyśmy wejście na Granaty żółtym szlakiem znad Czarnego Stawu Gąsienicowego i zejście szlakiem zielonym do Koziej Dolinki. Prawie 10 godzin solidnego mozołu i 1500 metrów podejścia – brzmi jak dobry plan dnia spędzonego w Tatrach.
O 7.00 rano zameldowałyśmy się na Hali Gąsienicowej, bo chciałyśmy uniknąć sierpniowych tłumów na szlaku. Plan się powiódł – na Skrajny Granat wchodziłyśmy praktycznie we dwie, większość turystów biegła na Zawrat. Początek podejścia dał mi trochę w kość, bo choć nie ma tam żadnych trudności technicznych, to jest po prostu ostro pod górę (tak, w górach jest pod górę!). Moje tempo było naprawdę mozolne, ale jako autorka bloga Mus Mozołu mam do tego pełne prawo.
Po jakimś czasie dotarłyśmy do łańcucha i klamry – jedynych sztucznych ubezpieczeń, jakie znajdziemy podchodząc szlakiem żółtym na Skrajny Granat. Pokonujemy tę przeszkodę bez większych trudności, stwierdzając, że w sumie bez nich też dałoby radę przejść (podkreślam, że było sucho, ciepło i z grubsza słonecznie, zupełnie niemozolna pogoda). Pojawiają się pewne trudności (czytaj: wielkie głazy na które trzeba jakość wleźć), konieczne jest użycie rąk, ale wszystko pozbawione jest dramatyzmu i w sumie wchodzimy na Skrajny Granat bez większej traumy. Przyznaję jedynie, że czasami nie miałam pewności, którędy prowadzi szlak – można się trochę zamotać w tych skalnych rumowiskach.





Masyw Granatów liczy sobie trzy wierzchołki: najniższy Skrajny (2225 m.n.p.m.), średni Pośredni (2234 m.n.p.m.) i najwyższy Zadni (2240 m.n.p.m.). My docieramy najpierw na Skrajny Granat, gdzie robimy obowiązkową przerwę na regulację oddechu i obserwację otoczenia, na ile umożliwiają nam to chmury przewalające się dostojnie po okolicy. Tutaj już kręci się trochę osób, ale o dziwo, zupełnie mi to nie przeszkadza. Siedzimy więc i rozmawiamy o wszystkim i o niczym z mijającymi nas turystami, aż w końcu pada najważniejsze pytanie – no dobra, ale gdzie jest ta słynna szczelina?




No i jest! Słynna szczelinka, którą sfotografowano chyba miliony razy i opowiedziano na jej temat tysiące mrożących krew w żyłach historii. Chętnie bym Wam powiedziała, czy jej przejście rzeczywiście jest tak straszne, jak twierdzą, niektórzy, ale wiecie co? Nie mam pojęcia, bo obeszłam ją dołem. Stwierdziłam, że wystarczy, jeśli Monika przeskoczy z gracją tę przeszkodę, a ja uwiecznię tę chwilę. Potem Monika wróciła się, żeby sprawdzić, czy w drugą stronę nie jest czasem trudniej (no i okazuje się, że jest, bo trzeba zrobić krok w dół). W ten sposób przekroczyła słynną szczelinę trzy razy, więc ja już nie musiałam.
Szczelinka znajduje się na Skrajnej Sieczkowej Przełączce. Stąd odchodzi też żleb Drège’a – miejsce okryte szczególnie złą sławą. Nazwa żlebu pochodzi od nazwiska studenta, który w 1911 roku zgubił szlak i postanowił schodzić łagodnym żlebem w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Niestety początkowo szerokie i proste zejście kończy się przepaścią. Chłopak zginął, a żleb został nazwany jego nazwiskiem. Życie straciło tu zresztą dużo więcej osób, o czym można przeczytać m.in. w świetnej książce „Wołanie w górach” Michała Jagiełły. Piszę o tym dlatego, gdyż o historiach tych czytałam w kilku książkach, żleb Drège’a zawsze kojarzył mi się źle, a jak przyszło co do czego i w końcu poszłam na te Granaty… to nawet tego żlebu nie zauważyłam. Byłam chyba na tyle zaaferowana kwestią szczeliny, że zapomniałam o żlebie. W sumie lepiej go przeoczyć, niż przypadkowo uznać za szlak.

Zostawiamy szczelinę w spokoju i ruszamy w dalszą drogę, ciekawe jakie niespodzianki przyszykowała dla nas Orla Perć. Jest emocjonująco, nie powiem, ale w granicach zdrowego rozsądku. To znaczy, że nie miałam myśli w rodzaju „Nigdy więcej”, „Jaki jest numer do TOPR” ani „Następnym razem pojadę do Ciechocinka”. Robimy, co jest do zrobienia, mijamy Pośredni Granat i kierujemy się ku ostatniemu z wierzchołków. Po drodze wymijamy się z turystami, którzy w większości idą z przeciwnej strony, od Zawratu. Wszyscy są bardzo uprzejmi, nie ma problemu z przepuszczaniem się, nikt nikogo nie popędza. Powiem szczerze – zaskoczyła mnie tak pozytywna atmosfera, to, jak dużo osób nas zagadywało, żartowało i mówiło, że już niedaleko, choć to była nieprawda.




Na Zadnim Granacie urządzamy dłużą posiadówkę, bo już wkrótce pożegnamy się z Orlą Percią i rozpoczniemy mozolne zejście do Koziej Dolinki.



Zejście, jak to zwykle bywa, to mozół w najczystszej postaci. Schodzimy szlakiem zielonym, nie czekają na nas żadne przykre niespodzianki (no, poza sypkim piargiem w końcówce, moim najlepszym przyjacielem). Trochę mi się to już dłużyło, ileż tak można, krok za krokiem, kamień za kamieniem, a do schroniska nadal długie kilometry.



W swoim czasie docieramy w końcu do schroniska, gdzie zjadamy kabanosy (a jakże!), a potem ruszamy w dalszą mozolną drogę do Kuźnic. To czwarty raz w ciągu trzech dni, kiedy idziemy szlakiem przez Boczań, zaczynamy więc już niemalże rozpoznawać kamienie i krzaczory. Jesteśmy wykończone i szczęśliwe, a to chyba oznacza, że wycieczka się udała, prawda?
OCENA W SKALI MOZOŁU: 6/10
To był mozół w wersji light, ale jednak mozół. Sama suma podejść i zejść (1,5 km. w górę i dół) to już jest konkret, do tego dochodzą spacery ścieżkami nad przepaścią, co wymaga sporej koncentracji. Mimo wszystko trudności są w granicach rozsądku (mojego), więc mozół nie jest hardkorowy. Dodatkowo miałyśmy dobrą pogodę – jak nie my – tak więc ogólna ocena nie może być wyższa niż 6 punktów w skali mozołu. Może jednak nie taka ta Orla straszna jak ją malują? 😉
Świetna relacja, chociaż przyznam, że do tematu Orlej Perci podchodzę tak jak Ty na początku: omijać szerokim łukiem. Cóż, nigdy nie mów nigdy :). Zdjęcia wyglądają imponująco.
„Tak, w górach jest pod górę!” – jak ja lubię o tym pisać :D! Swoją drogą – marzy mi się jakiś szlak, któremu bym podołała, a który ma jakieś łańcuch czy inne „atrakcje” – rok temu fragmenty z łańcuchami i drabiną (Wąwóz Karków i Smocza Jama + podejście do Jaskini Mylnej) okrzyknęłam moimi ulubionymi. Od tamtej pory moje oczy nie widziały już łańcuchów…
Idź na Szpiglasową Przełęcz, tam będziesz miała delikatne łańcuchy, bez strachu 🙂 Świnica też jest w porządku – trochę łańcuchowej adrenaliny, ale do przeżycia. A wiesz, że ja w Wąwozie Kraków nigdy nie byłam? Co za niedopatrzenie…
Dzięki za podpowiedź – Szpiglasowa Przełęcz trafia w takim razie na listę szlaków do odhaczenia, no i ew. Świnica :). O masz, koniecznie do nadrobienia! Takie tam urozmaicenie spaceru Kościeliską.
Być wykończonym i szczęśliwym, to jest wskazówka, że wycieczka się udała :-). Już dawno nie chodziłem po Tatrach, przerażają mnie nie granie i przepaści, ale tłumy ludzi. Jednak po twoich zdjęciach widzę, że z zagęszczeniem nie ma aż tak dużego problemu.
Tak samo, jak wy przez Boczań, tak ja chodziłem Doliną Suchej Wody – jak ja miałem dość tego szlaku! A dzisiaj tęsknię za nim…
No to trzeba pojechać pospacerować znów doliną! 🙂 Co do tłumów, to ja zawsze jeżdżę w okresie lipic-wrzesień i jeśli wychodzi się wcześnie to naprawdę nie ma dramatu. I dzień jest długi 🙂
Pozdrawiam!
Miałam podobne odczucia jak Ty, też się zarzekałam, że nie chce iść. W tym roku byłam na Granatach i mi się podobało 🙂 okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują 😉
To co, w przyszłym roku cała Orla…? 😉