Leuven to takie miasteczko, o istnieniu którego dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy przyjechałam do Belgii. Szukałam jakiegoś miłego miejsca na jednodniowy wypad, niedaleko Brukseli. Przewodnik oczywiście zachęcał, reklamując Leuven jako „belgijską stolicę piwa z jednym z najbardziej ozdobnych ratuszy i najstarszym uniwersytetem”. Wszystko się zgadza, ale to, co tak naprawdę zapamiętam z Leuven, to wielki robal nabity na pal stojący na jednym z głównych placów miasta.
Leuven po polsku to Lowanium, co w dalszym ciągu niewiele mi mówiło. Miasto znajduje się we flamandzkiej części Belgii, co oznacza kolejne spotkanie z pięknym, melodyjnym flamandzkim bełkotem. Przynajmniej na jeden dzień możemy odpuścić język francuski i bez wyrzutów sumienia rozmawiać z ludźmi po angielsku 🙂 W Leuven mieszka niecałe 100 tys. ludzi, w tym sporo studentów.
Napiszę szczerze – Leuven to takie miasteczko, do którego fajnie jest wpaść, jeśli siedzi się w Belgii przez rok, tak jak ja i ma się blisko. Innymi słowy – można żyć bez wizyty w Leuven. No ale jak wiadomo – ja mogę jechać wszędzie, tak więc pojechałam i tam. Było fajnie, ale nie przewiduję kolejnych wizyt. Czyli – znając życie – pewnie jeszcze kiedyś tam zawitam 😀
Co by tam jednak nie mówić o Leuven, to muszę im przyznać – mają fajny ratusz. Budynek miał dużo szczęścia w czasie obu wojen światowych, bo ocalał, chociaż spadła na niego bomba, która jednak nie wybuchła. Samo miasto dość poważnie ucierpiało w czasie wojen.
Udało nam się trafić na ślub w ratuszu. Mam takie wrażenie, że za każdym razem, kiedy wyjeżdżam za granicę, natrafiam na jakiś ślub. Jak dotąd najciekawiej wyglądało wesele, które widziałam w Rumunii i bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć…
Naprzeciwko ratusza znajduje się kościół św. Piotra. Podobno jego wnętrze jest dużo bardziej interesujące od tego, co widać na zewnątrz, ale niestety nie udało nam się wejść do środka, gdyż kościół zamykany jest o 17.00.
Przejdźmy jednak do tego, co najciekawsze, czyli do dziwnych pomników. Jest ich w mieście kilka. Taki na przykład człowiek (student?) czytający książkę, który zapewne rozpaczliwie próbuje przelać sobie do głowy wiedzę. Dziwne to, ale fajne.
Nie za bardzo wiem, jakie jest znaczenie kolejnego pomnika, przedstawiającego grupę ludzi przygotowanych do lotu balonem.
No i hit hitów. Na placu przed biblioteką uniwersytecką zamontowano wielki pal, na który nabita jest mucha lub inny insekt (nie znam się na robalach, zazwyczaj od nich po prostu uciekam). Jakie jest znaczenie tego dzieła, dlaczego powstało i kto jest jego autorem – tego nie wiem, ale Leuven już zawsze będzie mi się kojarzyło właśnie z tą instalacją.
A tak prezentowała się nasza ekipa, tym razem polsko-meksykańska. Byłyśmy właśnie w szale fotografowania wielkiego robala. Mam wrażenie, że większą część czasu w Belgii spędzam z ludźmi hiszpańskojęzycznymi. Jak tak dalej pójdzie, zamiast szlifować francuski, przez przypadek nauczę się hiszpańskiego 🙂 Mimo że łaziłyśmy po belgijskim Leuven, to o Meksyku dowiedziałam się chyba więcej, niż przez całe swoje życie. O to mi właśnie chodzi.
A taką fajną bibliotekę mają w Leuven. Weszłyśmy na chwilę do środka, głównie po to, żeby się ogrzać i obejrzeć maszynę do pisania 🙂
Odwiedziłyśmy kaczki w parku i rozłożyłyśmy się na chwilę na trawie, bo akurat wyszło słońce. Kiedy przyjechałam do Belgii, pogoda była naprawdę świetna – sporo słońca, taka złota belgijska jesień. Niestety ostatnie dni pokazują, że trzeba umieć wykorzystać każdą chwilę, w której pokazuje się słońce..
Sporo czasu spędziłyśmy łażąc po Dużym Beginażu. Beginaż to takie miejsce, w którym kiedyś mieszkały beginki. Było to świeckie stowarzyszenie kobiet, które postanowiły żyć i pracować we wspólnocie. Ruch ten powstał w średniowieczu, a niemały wpływ na jego rozwój miały wyprawy krzyżowe. W czasie kiedy mężczyźni zajęci byli mordowaniem się w imię religii, kobiety musiały sobie jakoś radzić. Beginki zajmowały się m.in. tkactwem i koronkarstwem. W Belgii jest sporo beginaży, które dziś pełnią inne funkcje. Przykładowo, ten w Leuven służy dziś osobom związanym z uniwersytetem (studentom, profesorom itd.). Tak czy inaczej, jest to świetne miejsce na przyjemny spacer.
Nasz pobyt w Leuven zakończyłyśmy na Oude Markt, na którym mieści się niezliczona ilość kawiarni, barów i restauracji. Leuven nazywane jest belgijską stolicą piwa, być może dlatego, że w tym mieście ma swoją siedzibę koncern Stella Artois. Nie wypadało więc nie skosztować tego trunku.
W planie miałyśmy jeszcze zajrzenie do ogrodu botanicznego, ale niestety – podobnie jak kościół św. Piotra – ogród zamknął się przed nami… Pozostało nam więc nieśpieszne błąkanie się po miasteczku. A że było trochę (bardzo?) zimno, prawie wpadłyśmy w euforię, kiedy przechodziłyśmy obok pralni i poczułyśmy ciepłe powietrze wydobywające się z jakiejś rury. W sumie dla mnie nie było nawet tak zimno, ale to nie ja przyjechałam do Brukseli z Meksyku. Jestem z Polski, a u nas przecież białe niedźwiedzie na ulicach i takie tam 🙂 Tak czy inaczej spędziłyśmy przed tą pralnią dobre 5 minut, pławiąc się w cieple i delektując się zapachem świeżego, czystego prania, a pan siedzący w środku patrzył na nas z lekkim politowaniem.
Taki to był więc dzień w Leuven. Przyjemnie, niedaleko Brukseli (czyli niedrogo), trochę flamandzko, trochę meksykańsko, tylko jedna rzecz nie daje mi spokoju. Dlaczego robal nabity na pal? Dlaczego?
No fajny ten ratusz, ale robal wymiata 🙂