Przeżyjmy to jeszcze raz! Zapraszam na pierwszą część relacji z północnego odcinka GR20. Cztery pierwsze dni na szlaku to prawdziwie mocne otwarcie. Tutaj czeka na Was wszystko to, co najlepsze – długie, mozolne wejścia i potworne zejścia, ostre granie i eksponowane ścieżki. GR20 sprawdzi Was i przetestuje, a jeśli zdacie ten niełatwy egzamin, przepuści dalej. To co, spróbujemy?
Czym jest GR20? Iść z północy na południe czy z południa na północ? Gdzie spać? Co jeść? Ile za to wszystko zapłacić? Informacje praktyczne dotyczące przejścia szlaku GR20 znajdziecie tu: Korsyka: GR20 – informacje praktyczne.
DZIEŃ 0
sobota 15 czerwca 2019
DOJAZD DO CALENZANY
Zdecydowaliśmy się rozpocząć GR20 od północy, a pierwszym aktem naszego mozołu był dojazd do miejscowości Calenzana, w której rozpoczyna się szlak. Ponieważ startowaliśmy z Lamy (to miała wioseczka zawieszona w połowie góry, gdzie mieszkaliśmy przez pół roku), uznaliśmy, że najlepszą opcją dojazdu będzie autostop. I nie pomyliliśmy się! Po około 2 godzinach od wyjścia z domu zameldowaliśmy się już u wrót mozołu! Do l’Ile Rousse podrzuciła nas pewna przemiła Francuzka, a do następnie do samej Calenzany (choć wcale o to nie prosiliśmy!) jeszcze milszy Ukrainiec z Legii Cudzoziemskiej. Pogoda? Milion stopni w cieniu, dwa miliony w słońcu. Nastroje? Pogodzeni z losem. Plecaki? Za ciężkie, a jakże. Wszystko zgodnie z planem!
Około południa rozbiliśmy namiot przy gîte d’étape w Calenzanie, a następnie dokonaliśmy symbolicznego pożegnania z cywilizacją, zjadając lody w jednej z knajpek. Potem jeszcze ostatnie zakupy w sklepie (wypasiony Spar, będzie nam tego na szlaku brakowało!), pierwszy, inauguracyjny zimny prysznic w schroniskowej łazience i byliśmy gotowi na rozpoczęcie pięknego koszmaru… ekhm, pięknej przygody, rzecz jasna!
DZIEŃ 1
niedziela 16 czerwca 2019
Calenzana (250 m..p.m.) – schronisko Ortu di u Piobbu (1570 m.n.p.m.)
↑1360m. ↓60m . ⌚6,5h +/-10km.
„Pierwszy etap jest najtrudniejszy”, „najgorszy jest początek”, „po pierwszym dniu będziecie mieli dość” – te słowa otuchy słyszałam nieraz od osób, którym mówiłam o naszych planach przejścia GR20, a także czytałam takie opinie w internecie. I oto nadszedł TEN dzień. Godzina 4.30, dzwoni budzik. I nagle przypominam sobie, że przecież nienawidzę gór, więc dlaczego właściwie tu jestem? Ach, mus mozołu, no tak, wszystko jasne! Ruszamy na GR20!
Składamy namiot, zjadamy śniadanie i rozpoczynamy wędrówkę czerwonym szlakiem. Wcześnie, tak, aby podejść jak najwyżej zanim korsykańskie słońce rozpocznie swój piekielny spektakl. Podchodzimy nieprzerwanie, momentami dość stromo, ale mamy za to możliwość podziwiania z góry wybrzeża, z majaczącym na horyzoncie miastem Calvi. Część trasy pokonujemy w towarzystwie kozy, która najwyraźniej odłączyła się od stada i ruszyła w samotną podróż. Wchodzimy do lasu, ścieżka w dalszym ciągu bezlitośnie prowadzi pod górę. A może by tak trochę płaskiego? – myślę sobie. Nic z tego! Miało być mocno pod górę i jest. W końcu, po całkiem przyzwoitej dawce mozołu, meldujemy się na przełęczy Bocca a u Saltu (1250 m.n.p.m.), gdzie otwiera nam się przepiękna panorama na dolinę Frintogna i nieprzystępne szczyty z Monte Grossu na czele. Tutaj też urządzamy krótki postój – kawa, ciastko, regulacja oddechu (a także refleksja nad sensem pomysłu przejścia GR20).




Dalej czeka na nas krótkie zejście przez las sosny czarnej (sosna czarna będzie często towarzyszką naszego mozołu), a potem przedsmak trudności, jakie napotkać można na GR20. Wspinamy się po wielkich, granitowych blokach, wisimy na kilku łańcuchach – na razie nie jest jeszcze hardkorowo, raczej emocjonująco. Na kolejnej przełęczy – Bocca a u Bazzichellu (1486 m.n.p.m.) znajdujemy skrawek cienia i tam odpoczywamy. Jest około południa, pokonaliśmy już około 1200 metrów podejścia i gotujemy się w słońcu. Tak właśnie spełnia się marzenia!
Podchodzimy jeszcze trochę i rozpoczynamy długi trawers z przepięknymi widokami na korsykańskie kolosy – m.in. Monte Cinto i Paglia Orba. Byłoby pięknie, gdyby nie piekielne słońce. Roztopiona i umordowana, docieram w końcu do pierwszego schroniska na trasie – Ortu di u Piobbu (1570 m.n.p.m.), a raczej do jego pozostałości. W maju br. schronisko spłonęło, ale na miejscu znajdziemy infrastrukturę zastępczą – można więc wykupić posiłek, kupić produkty spożywcze, wziąć (zimny!) prysznic, skorzystać z toalety i oczywiście rozbić namiot. Pierwszy dzień kończymy w dobrej formie – jesteśmy trochę zmęczeni, bo ponad 1300 metrów podejścia samo się przecież nie zrobiło, ale spodziewałam się większej masakry. Zaskakuje nas jedynie ilość ludzi na szlaku – zatrzęsienie! O samotnej wędrówce w ciszy można zapomnieć. Wieczorem znajdujemy sobie jednak odosobnioną skałkę, oglądamy zachód słońca i idziemy do namiotu spać, bo jutro pobudka przewidziana na 5 rano!




DZIEŃ 2
poniedziałek 17 czerwca 2019
schronisko Ortu di u Piobbu (1570 m.n.p.m.) – schronisko Carozzu (1270 m.n.p.m.)
↑780m. ↓917m . ⌚7h +/-7km.
7 kilometrów? Śmiech na sali! – dziś sama śmieję się z siebie. Uwierzcie mi, to nie długie dystanse sprawiają, że GR20 jest szlakiem tak wymagającym. To raczej nagromadzenie trudności technicznych, strome zejścia i niekończące się podejścia, a wisienką na torcie są panujące na Korsyce dzikie upały. Przed nami intensywny, bardzo widokowy i emocjonujący odcinek, dlatego wstajemy przed świtem i ruszamy w drogę!
Dzień rozpoczynamy od podejścia lasem – od razu jest dość ostro, od razu więc mam zadyszkę. Czyżby przygotowania do GR 20 (leżenie w łóżku i jedzenie chipsów) nie przyniosły pożądanego rezultatu? Na podejściu na przełęcz Bocca Piccaia (1950 m.n.p.m.) wypluwam płuca. Mozolnie, po wielkich głazach, a za chwilę dla odmiany po gładkich płytach skalnych, wdrapuję się w końcu na przełęcz i przez chwilę zapominam, że nienawidzę gór. Co za widok!
Na przełęczy zrobiliśmy sobie przerwę, zagotowaliśmy wodę i zjedliśmy owsianki. Dalsza droga to przepiękny, widokowy trawers Capu Ladrancellu. Idziemy mniej więcej na tej samej wysokości, ale nie myślcie sobie, że jest płasko! Co chwilę wchodzimy i schodzimy z wielkich głazów, wspinamy się tylko po to, by za chwilę znów zejść. Wymaga to wszystko niemało wysiłku, zwłaszcza z wielkim plecakiem. Jest to jednak dla mnie jeden z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych odcinków GR20. Przechodzimy z jednej strony grani na drugą, podziwiamy ostre szczyty i nieprzystępne przełęcze. Dochodzimy w końcu do Bocca Innominata (1865 m.n.p.m.), gdzie rozpoczyna się najgorszy, najbardziej mozolny akt dzisiejszego dramatu. Zejście do schroniska.
Kiedy słyszycie „zejście” być może automatycznie myślicie sobie, że wszystko co najgorsze jest już za wami, a teraz będzie można choć trochę odpocząć. Otóż nic bardziej mylnego. Zejścia na GR20 kosztowały mnie więcej potu i łez niż podejścia! (można by nawet rzec, że miałam ochotę zejść na każdym zejściu). Przed nami więc około 600 metrów zejścia stromym żlebem, który będzie próbował nas ugotować, a w gratisie dorzuci sypkie podłoże, luźne kamyki, piach i pył – wszystko, co najgorsze. Około 14.30, rozpuszczona, ledwie żywa, dotarłam do schroniska, gdzie udało nam się zająć jedno z ostatnich miejsc namiotowych w cieniu (o wielkości mniej więcej połowy naszego namiotu…). Następnie rozpoczął się obozowy rytuał: zimna cola, zimny prysznic, gotowanie obiadku, pranie i leżenie w namiocie lub obok w oczekiwaniu na wieczorne ochłodzenie. To był piękny dzień, ale także mocno męczący. GR20 zaczynało się rozkręcać i nie brało jeńców!
DZIEŃ 3
wtorek 18 czerwca 2019
schronisko Carozzu (1270 m.n.p.m.) – Ascu Stagnu (1422 m.n.p.m.)
↑790m. ↓640m . ⌚6,5h +/-8km.
W przewodniku czytam opis trasy – ostre podejście do jeziora Muvrella, a następnie jeszcze ostrzejsze wejście na przełęcz Stagnu. Będziemy iść w pionie? Nie ma problemu. Budzik dzwoni o 4, w świetle czołówek pakujemy dobytek i ruszamy na szlak. Ha, przechytrzyłam palące słońce!
Oczywiście niczego nie przechytrzyłam, ale o tym dowiedziałam się dopiero kilka godzin później, kiedy znów smażyłam się w piekielnych temperaturach. Póki co w ciemnościach minęliśmy jeden z najczęściej fotografowanych obiektów na trasie GR20 – wiszący most passerelle suspendue de Spasimata. Następnie czekało na nas wszystko to, co znaliśmy już z dwóch poprzednich dni – ogromne, wygładzone płyty skalne, przy pokonywaniu których można było wspierać się łańcuchami, nieco stromej wspinaczki, aż w końcu po około 3 godzinach dotarliśmy do pięknego jeziora Muvrella. Było nadal bardzo wcześnie, słońce nieśmiało wyłaniało się zza ostrych grani, a my mieliśmy góry tylko dla siebie!




Następnie rozpoczęła się rzeź, czyli ostre wejście na przełęcz, o którym uprzedzał przewodnik. Moja nienawiść do gór sięgnęła zenitu, ale wlazłam! Na przełęczy Muvrella padłam bez życia i nawet widok Monte Cinto niespecjalnie mnie ucieszył. Chwila odpoczynku, batonik i ruszamy dalej! Przed nami emocjonujący fragment szlaku: pokruszone bloki skalne, po których wspinam się na czworaka, tylko po to, żeby za chwilę znów z nich zleźć. Trasa wymaga skupienia i koncentracji, bo nietrudno tu o wypadek. Wkrótce dochodzimy na kolejną tego dnia przełęcz – Bocca di Stagnu (2010 m.n.p.m.), która jest absolutnym hitem dnia. Przepiękna panorama na masyw Monte Cinto, chłodny wiaterek, bajka! Jestem w euforii, zapominam, że nienawidzę gór, więc GR20 natychmiast stawia mnie do pionu. W jaki sposób? W najprostszy z możliwych. Koszmarne zejście do Asco, 500 metrów w dół. Najpierw jest sypko i luźno, a potem całkiem niebezpiecznie, bo do pokonania mamy strome ściany, od których można z gracją (lub bez) odpaść. GR20 nie zna wygodnych, wyłożonych kamieniami szlaków. Szczęśliwie nikt nie łamie sobie karku, dochodzimy do schroniska Asco, gdzie ze szczerą radością witamy zalążki cywilizacji! 3 knajpy (!!!), ciepły prysznic (!!!), pomarańcze w sklepie (!!!), możliwość podładowania telefonu. Cóż więcej mi potrzeba? Szalejemy i zamawiamy sobie pączuszki z cukinią i porem! Po trzech dniach na GR20 jestem już nieźle zmęczona, a to, co najgorsze, dopiero przede mną. Na szczęście wtedy nie miałam o tym pojęcia, więc zasnęłam w błogiej nieświadomości.
Podobno większość osób, które rezygnują z przejścia GR20, robi to właśnie po trzech pierwszych dniach. I wiecie co? Ci ludzie mają całkowitą rację. Dzień czwarty to jest dopiero apogeum mozołu!
DZIEŃ 4
środa 19 czerwca 2019
Ascu Stagnu (1422 m.n.p.m.) – schronisko Tighiettu (1640 m.n.p.m.)
+ BONUS dla spragnionych mozołu – Monte Cinto (2710 m.n.p.m.)!
↑1400m. ↓1200m . ⌚10 h +/-10km.
Moje notatki z tego dnia ograniczają się do krótkich haseł: „Pobudka 4.30. Masakra podejście. Monte Cinto 2,5 h. Zejście koszmar. W schronisku ok. 17.” Frazy „masakra podejście” oraz „zejście koszmar” w zasadzie wyczerpują temat, ale specjalnie dla was spróbuję wycisnąć więcej z czwartego, zdecydowanie najcięższego dnia na GR20, kiedy to moja nienawiść do gór sięgnęła zenitu.
Jak zapamiętałam ten dzień? Było pod górę. Ciągle, bezwzględnie, stromo, bezlitośnie. Około 1200 metrów okrutnego podejścia do najwyższego punktu na trasie całego GR 20 – Pointe des Eboulis (2607 m.n.p.m.) to jeden z najtrudniejszych momentów na całej trasie. Nie dość, że długo, to jeszcze dość wymagająco pod względem technicznym – jest tu sporo łańcuchów i eksponowanych miejsc, wymagających najwyższej uwagi. Trasa GR20 przebiega tędy dopiero od 2016 roku, po tym jak zamknięto słynny Cirque de la Solitude. Choć sławnego cyrku nie widziałam, to uważam, że GR20 wiele nie straciło – tutaj też mamy niemało trudności i bajeczne widoki. Po północnej stronie masywu Cinto śnieg może zalegać nawet do początku lipca, dlatego warto wcześniej upewnić się, jakie warunki panują na szlaku. My mieliśmy to szczęście, że śniegu było niewiele i bez problemu dało się po nim przejść.
Kiedy w końcu wdrapałam się na Pointe des Eboulis, po jakimś tuzinie kryzysów po drodze, stanęłam przed dylematem – czy iść dalej szlakiem w stronę schroniska, czy też może dobić się i zdobyć przy okazji najwyższy szczyt Korsyki, Monte Cinto. Wejście na wierzchołek i powrót powinny zająć około 1,5 h. (nam zajęły 2,5h!!! Styl mozolny zobowiązuje!). Byłam już naprawdę wykończona i ugotowana przez niezmiennie potworne słońce, ale nie co dzień trafia się okazja zdobycia najwyższego pagóra Korsyki! Wzorem innych turystów zostawiliśmy więc plecaki przy wielkich głazach i ruszyliśmy na lekko ku mozołowi ostatecznemu! Monte Cinto, przybywamy!

Oznakowanie szlaku prowadzącego na Monte Cinto jest właściwie symboliczne. I oto znajdujemy się w labiryncie wielkich bloków skalnych, wdrapujemy się na eksponowane ściany, a nade wszystko – nie myślimy o tym, jak stąd potem zejść! Wejście na Monte Cinto jest naprawdę wymagające, trudne technicznie i nie polecam go osobom mającym lęk wysokości. Nie znajdziemy tu żadnych sztucznych ułatwień, a moim zdaniem w paru miejscach by się przydały, bo nie raz i nie dwa wisiałam gdzieś tam, na skale, zastanawiając się, gdzie postawić teraz nogę. Szczęśliwie dotarliśmy do celu, na szczycie przemili Słowacy zrobili nam zdjęcie, posiedzieliśmy chwilę rozkoszując się widokiem na połowę Korsyki (w końcu weszliśmy na jej dach!), aż w końcu nadszedł nieunikniony moment zejścia... Było niełatwo, ale podołaliśmy, bo nie mieliśmy wyjścia. Zgarnęliśmy swoje plecaki pozostawione na przełęczy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
GR20 nieco odpuściło i przez chwilę szliśmy przyjemną trasą, gdzie wystarczało używanie jedynie nóg, a nie łażenie na czworaka. W dole mogliśmy podziwiać przepiękne jezioro Cinto. Ten fragment szlaku wydał mi się dość ponury – otaczały nas jedynie czarne kamienie, żadnej roślinności. Pustka, surowy krajobraz, pełnia mozołu. Dotarliśmy do przełęczy Crucetta, gdzie rozpoczęło się zejście. Jak już wiecie, na GR20 „zejście” jest synonimem zła absolutnego. Tak też było i tym razem. Można by nawet rzec, że doznałam déjà vu – znów strome, sypkie zejście, takie, gdzie trzeba kontrolować każdy ruch. A co po nim? To, co zawsze – skalne ściany, wielkie głazy, ekspozycja i generalnie – walka o życie. To nie jest to, o czym marzę po prawie 12 godzinach mozołu, czwartego dnia na GR20! Gdzie jest to schronisko?! Czy ono w ogóle istnieje?!
Okazało się, że schronisko istnieje. Fatalne warunki sanitarne, tradycyjnie lodowaty prysznic, wychodek ustawiony gdzieś tam, hen daleko, namiot rozstawiony zaraz przy mrowisku – nic już nie miało znaczenia. Liczyła się tylko najlepsza na świecie breja, jaką przygotowaliśmy sobie na kolację i sen. Po czterech pierwszych dniach na szlaku miałam dosyć wszystkiego. Na szczęście GR20 opamiętało się i kolejne dni były już nieco mniej wymagające, o czym przeczytacie w kolejnej części relacji!
Czym jest GR20? Iść z północy na południe czy z południa na północ? Gdzie spać? Co jeść? Ile za to wszystko zapłacić? Informacje praktyczne dotyczące przejścia szlaku GR20 znajdziecie tu: Korsyka: GR20 – informacje praktyczne.