Po raz pierwszy zdanie: „Jedźmy w Alpy” padło w listopadzie 2015 r., tak to przynajmniej zapamiętałyśmy. Zaczynała się straszna zima, o 16.00 zapadała noc polarna. To najlepsze warunki do planowania przyszłorocznych wyjazdów. Nie wiedziałyśmy jeszcze gdzie ani jak, ale byłyśmy pewne, że pojedziemy. Dolinę Aosty wymyśliła Monika, ja przecież mogę jechać wszędzie. No i pojechałyśmy, bo w kwestii wyjazdów nigdy nie rzucamy słów na wiatr!
Dolina Aosty to najmniejszy z 20 regionów Włoch, ale to wcale nie znaczy, że ma najmniej do zaoferowania. Przeciwnie – możliwość sponiewierania się na górskich szlakach z widokiem na Mont Blanc, Matterhorn czy Gran Paradiso, to dla mnie wystarczająca zachęta, żeby rzucić wszystko (np. pracę…) i jechać do Włoch 🙂 No dobrze, ale mapa. Pamiętajcie, mapa musi być:
Ustrzeliłyśmy śmiesznie tanie bilety do Bergamo (113 zł od osoby w 2 strony), potem jedynie 3 przesiadki pociągowe (Milano Centrale, Chivasso, Ivrea) i jesteśmy w Aoście!
Nie będę w tym wpisie skupiać się na samym mieście (które na pewno jest warte uwagi, przywitało nas piękną tęczą!), ale jedno zdjęcie musicie zobaczyć. Po raz kolejny korzystałyśmy z noclegu za pośrednictwem airbnb, a więc mieszkałyśmy u kogoś w mieszkaniu. To zawsze ciekawsze, niż spanie w jakimś hotelu, bo w hotelach niewiele może cię zaskoczyć. A już na pewno nie ma tam hamaków w pokojach:
No dobrze, ale miało być o trekkingu, a nie o leżeniu w hamaku. Czas zacząć mozół! Następnego dnia wstajemy wcześnie rano, a plan działania jest taki: wjeżdżamy kolejką z Aosty do miejscowości Pila na wysokość ok. 1800 m.n.p.m., a potem z uśmiechem na ustach docieramy do jeziora di Chamolé i schroniska Rifugio Arbolle. Całość nie powinna nam zająć więcej niż 8 godzin, a to dość istotne, bo ostatni wagonik kolejki z Pila do Aosty odjeżdża o 17.30 (zapamiętajcie tę godzinę, nie piszę tego bez powodu…).
Te piękne czerwone strzały wskazują miejsce naszego startu (Pila) oraz triumfalnego końca (Rifugio Arbolle). I tak, wkleiłam je w Paintcie. Gdyby ktoś był wybitnie zainteresowany szlakami w tym rejonie, polecam zapoznać się z tą stroną. I kupić mapę, oczywiście 🙂
Idziemy szlakiem nr 14. Do schroniska Arbolle niby 2 godziny i 45 minut, ale w naszym przypadku trzeba będzie doliczyć trochę czasu na wszystkie rytualne „ochy”, „achy”, „matko z ojcem, jak tu pięknie” no i na zdjęcia. Bardzo dużo zdjęć.
Zachwycamy się widokami i ciszą, która nas otacza. Weszłyśmy na szlak około 9.15, a byłyśmy w zasadzie same. W Tatrach o 9.15 zadeptaliby nas turyści. Udało nam się na szczęście upatrzyć jedną osobę, którą poprosiłyśmy o lekcję topografii. Skoro już tu jestem, to chcę wiedzieć na co patrzę, bo mapa nie zawsze chce ze mną współpracować. No i muszę mieć pewność, że Mont Blanc to Mont Blanc 🙂

Teraz wiemy już na przykład, że ta duża góra w tle to Grand Combin:
Idziemy, początkowo przez las, potem dochodzimy do rozległej polany, która otwiera przed nami piękną panoramę. A po drodze znajduję także ruinę, w której mogłabym zamieszkać. Nie ma co prawda dachu, ale to szczegół.
Energicznie machamy też do Mont Blanca, ale on pozostaje nieczuły na nasze zaczepki. Na dodatek chowa się za chmurami, ale to mu i tak w niczym nie pomoże. Dzień później przeniesiemy się do Courmayeur, a tam już nie będzie miał jak się przed nami chować.
Po drodze mijamy miłego wędrowca, który pyta nas, czy molto bene? Odpowiadamy oczywiście, że tak, wybitnie molto bene! Zwłaszcza, że zbliżamy się powoli do pierwszego punktu naszej wycieczki – jeziora di Chamolé. W okolicach jeziora spotykamy więcej osób (sądzę, że ma to związek ze stacją kolejki, która znajduje się niedaleko). Samo jezioro leży na wysokości ponad 2300 m.n.p.m. i nie jest szczególnie głębokie – w najgłębszym miejscu ma zaledwie 8 metrów. Moim zdaniem z góry wygląda jeszcze lepiej niż z dołu 🙂
Z jeziora do schroniska mamy jeszcze 1h 15 min., lecimy więc dalej szlakiem 19A. Szybko zdobywamy wysokość i co chwila odkręcamy się, żeby podziwiać piękną panoramę za naszymi plecami.
Osiągamy najwyższy punkt i zaczynamy schodzić w dół, do schroniska. Jest dość stromo i sypko, sama radość. Z daleka widać jezioro d’Arbolle i zabudowania, co jest dla nas bardzo istotne, bo chcemy już jeść. Najlepiej dużo i dobrze.
Nie jest jednak tak prosto. Nieoczekiwanie trafiamy na nieustępliwych strażników schroniska… Koziorożce i kozice! Bardzo miłe zwierzątka, ale czy będą do nas pokojowo nastawione? Monika odważnie ruszyła do przodu, aby negocjować warunki przejścia, a ja dzielnie asekurowałam ją z tyłu…
Koziorożec alpejski to gatunek, który zagrożony był wyginięciem, ale utworzony Park Narodowy Gran Paradiso, a jeszcze wcześniej królewski rezerwat łowiecki pozwolił na zachowanie populacji tego gatunku (choć miejsce, gdzie spotkałyśmy te urocze zwierzaki nie znajduje się w samym Parku Gran Paradiso).
Ten jegomość wygląda dość groźnie… Nazwałyśmy go stalkerem, bo lazł za nami spory kawałek.
Ten malec za to wyraźnie jest głodny:
My też jesteśmy głodne, na szczęście schronisko blisko i czeka nas prawdziwa uczta. Ja (jak zwykle) wybieram coś, czego nazwy nie jestem w stanie wymówić. Tym razem jest to zupa valpellinentze – w jej skład wchodzi m.in. chleb, kapusta i ser fontina. Werdykt: bardzo dobre jedzenie 🙂
Przeprowadzamy szybkie oględziny schroniska i rozglądamy się za szlakiem nr 14, żeby nie iść tą samą drogą, która przyszłyśmy. Wracanie się po swoich śladach to już zupełna ostateczność, tak więc decydujemy się na elegancką pętelkę z zahaczeniem o dolinę di Comboe. Z niewielką pomocą pracownika schroniska odnajdujemy początek naszego szlaku, z pokorą przyjmujemy słowa o tym, żebyśmy uważały, bo zejście jest bardzo strome, i ruszamy przed siebie! Nikt nie idzie z nami, całe góry są tylko nasze!
Zejście jest odrobinę strome, ale bywało gorzej. Chyba nie wspominałam jeszcze, że zdaniem, które tego dnia wypowiadałam najczęściej, było: Jestem w euforii. Takie dni jak ten są wprost stworzone do chodzenia po górach, a takie dolinki jak ta, do której schodziłyśmy, to majstersztyk.
Przed nami długi marsz wzdłuż potoku, bardziej na orientację, bo oznakowanie szlaku jest dość symboliczne. Dochodzimy w końcu do jakichś zabudowań, mijamy stado krów i owiec i kierujemy się w stronę szczytu Colle Pian Fenêtre. Nieśmiało zaczynamy już zerkać na zegarki, bo, jak pamiętacie, ostatni wagonik kolejki z Pila do Aosty odjeżdża o 17.30. Ale tu tak pięknie, chciałoby się usiąść, popatrzeć, zawiesić choć na chwilę…
Przy zejściu ze szczytu doszło do sytuacji, której nie jestem w stanie racjonalnie wyjaśnić, choć nie jestem nią jakoś wybitnie zaskoczona, bo znam siebie i znam Monikę. Otóż, mając w ręku mapę i oznaczenia szlaków przed oczami, cóż zrobiłyśmy? Pomyliłyśmy szlaki. Norma. Nie pierwszy i nie ostatni raz, choć tym razem było to jednak nieco bardziej spektakularne. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się bowiem zejść z jakiejś góry i nie być w stanie wskazać, którym szlakiem szłam. Analizowałyśmy tę sytuację długo, podczas schodzenia i później, już przy piwie (to nie działało na naszą korzyść), i zgodnie ustaliłyśmy, że miałyśmy do czynienia z trójkątem bermudzkim. Tak więc nie wiem jak, nie wiem którędy, ale dotarłyśmy do skrzyżowania szlaków, skąd do Pila już prosta droga. Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co wydarzyło się na górze.

Pamiętacie, że ostatni wagonik z Pila do Aosty odjeżdża o 17.30? No więc kiedy udało nam się zlokalizować na mapie, w czasie i przestrzeni, było po 17.00, a zgodnie z informacją zawartą na szlakowskazie, do Pila mamy 30 minut. Czyli niby akurat, ale może przyspieszymy kroku? 🙂

Monika poczuła przypływ mocy i pomknęła jak strzała, ja szłam z godnością i nadzieją. Finał był taki, że o 17.30 przekroczyłam próg stacji kolejki i razem z Moniką zajęłyśmy komfortowe miejsca w wagoniku zmierzającym na dół.
Ale to był dopiero początek prawdziwej zabawy…
Kiedy tylko wygodnie się rozsiadłyśmy, wyciągnęłyśmy wodę i banany, posiliłyśmy się i snułyśmy plany, co zrobić z dalszą częścią dnia, wagonik nieoczekiwanie zatrzymał się… I tak sobie wisiał. No ale przecież oni na pewno wiedzą, że my tu jesteśmy, prawda? To, że ostatni wagonik odjeżdża o 17.30, nie oznacza, że kolejka zatrzymuje się chwilę później, prawda?
Wszystko oczywiście skończyło się szczęśliwie, wagonik spokojnie zjechał na dół, choć nie mam pewności, czy obsługa do końca wiedziała, że jesteśmy jeszcze w kolejce… Pan z obsługi, kiedy obok niego przechodziłyśmy, rozmawiał akurat przez telefon, ale popatrzył na nas tak jakoś dziwnie, uśmiechnął się i pomachał… Ja jednak wolę myśleć, że sytuacja była cały czas pod kontrolą 🙂
W ten sposób zakończył się nasz pierwszy, fantastyczny dzień w Dolinie Aosty. Sponiewierałyśmy się, ale tylko trochę. Naszym stałym towarzyszem został natomiast stan euforii, który przyplątał się do nas przy wejściu na szlak, i nie chciał odpuścić do ostatniego dnia trekkingu. To dopiero pierwszy dzień, a my już jesteśmy zachwycone!
I wiecie co? Dalej będzie tylko lepiej! :)
OCENA W SKALI MOZOŁU: 4/10
Wszelkie niedogodności tej trasy zostały skutecznie zniwelowane przez wspaniałą pogodę, brak ludzi na szlaku i przepiękne widoki. W niektórych miejscach musiałyśmy zmierzyć się ze stromymi i sypkimi podejściami i zejściami, ale generalnie trasa pozbawiona była większych dramatów. Ogólną ocenę mozołu obniża także wjazd kolejką do miejscowości Pila.
My co prawda działaliśmy w innej okolicy – Triolet Cirque – ale zdecydowanie potwierdzam, Dolina Aosty jest przepiękna 😉