Na deser zostawiłam sobie wpis o gruzińskiej ikonie – klasztorze Cminda Sameba, położonym u stóp Kazbeku. Góra była dla nas wyjątkowo łaskawa i nie schowała się za chmurami, co oczywiście wykorzystałam, robiąc jakieś pół miliona zdjęć. Zapraszam do Kazbegi, małej mieściny z widokiem na wielką górę!
Na początek krótkie wyjaśnienie – Kazbegi to nazwa miejscowości, a w zasadzie jej dawna nazwa – obecnie, od 2006 r., miejscowość ta nazywa się Stepancminda, jednak jeśli zapytamy o Kazbegi – wszyscy będą wiedzieli, o co chodzi. Kazbegi jest nazwą rosyjską i upamiętnia jednego z miejscowych urzędników, natomiast nazwa Stepancminda pochodzi od imienia Szczepana – mnicha, który kiedyś zbudował w okolicy swoją pustelnię. Nad tym wszystkim dumnie góruje Kazbek – liczący sobie ponad 5000 metrów kaukaski olbrzym, położony na granicy gruzińsko-rosyjskiej.
Podróż do Kazbegi nie była prosta. Dotarłyśmy tam marszrutką z Tbilisi (10 lari, ok. 2 godzin), a w Tbilisi znalazłyśmy się po emocjonującym locie prawie prywatnym samolotem. Z lotniska na dworzec przywiózł nas bus – byłyśmy głodne jak wilki i marzyłyśmy tylko o tym, żeby cokolwiek zjeść. Zanim jednak zorientowałyśmy się co się dzieje, dopadło nas stado „zarządców” busów – każdy chciał nas zawieźć, pokierować, doradzić. Jeden z kierowców powiedział, że podwiezie nas do marszrutki do Kazbegi, która stoi nieco dalej, ale odjedzie szybciej, bo na dworcu będziemy czekać na następną. Obiecał, że zatrzyma się gdzieś, żebyśmy mogły kupić coś do jedzenia. Nie zatrzymał się, wysadził nas przy marszrutce i odjechał.
Pogodziłyśmy się ze śmiercią głodową, wsiadłyśmy do busa i odjechałyśmy. Nie do końca wierzyłyśmy, gdy za kilka minut kierowca zatrzymał samochód pod supermarketem i powiedział, żebyśmy poszły na zakupy, a on na nas poczeka. Pamiętajcie, że nie byłyśmy w tej marszrutce same – poza nami było jeszcze kilku pasażerów. To trochę tak, jakby kierowca busa Warszawa-Lublin zatrzymał się gdzieś na trasie, bo jeden z pasażerów chce kupić sobie kebaba. Wróciłyśmy z zakupami – nikt nie patrzył na nas krzywo, wszyscy cierpliwie czekali. Dziwna sprawa…
Ruszamy w podróż Gruzińską Drogą Wojenną – jedną z bardziej znanych gruzińskich dróg, która łączy Tbilisi z Władykaukazem. Droga ta miała w przeszłości duże znaczenie militarne – niełatwo przecież przejechać czołgiem przez Kaukaz, a ta droga stwarza taką możliwość. Na szczęście czołgów nie widziałam, jedynie szalone marszrutki. Może nazwa tego szlaku brzmi groźnie, ale uwierzcie – widoki są niezapomniane.
Jedziemy do Kazbegi na wieczór, bez zaklepanego noclegu. Dojeżdżamy i mamy nadzieję, że bez problemu coś znajdziemy, przecież Gruzini nas tak nie zostawią. Samochód staje, drzwi się otwierają, do środka zagląda jakiś człowiek i mówi: Polaki? Agnieszka? Mam nocleg dla ciebie.
Minęła dłuższa chwila, zanim w ogólnym zamieszaniu zrozumiałam, co się dzieje. Nie, nie śledzą nas (jeszcze), nie podsłuchują, nie jest też tak, że wszyscy nas już znają (choć w Batumi jakiś człowiek twierdził, że nas zna, bo widział nas w knajpie i w ogóle to wszyscy nas tu już znają). Zostałyśmy po prostu złowione przez Wasiliego, który w ten sposób „łapie” sobie turystów. Zna trochę polski i rzucił pierwsze polskie imię, jakie przyszło mu do głowy. Miał do wyboru co najmniej kilkadziesiąt innych opcji, ale wybrał Agnieszkę. Wspaniale.
Śpimy więc u Wasiliego i jemy takie śniadania:
Następnego dnia rano ruszamy o tam, na górę, do kościoła Cminda Sameba (na tę zieloną górę, nie na tę białą…):
Kościół zbudowano w 14 wieku i w przeszłości pełnił bardzo ważne funkcje. W sytuacjach zagrożenia przechowywano tutaj skarby sakralne. Dziś jest to miejsce pielgrzymek turystów, wizytówka Gruzji, którą można znaleźć na niezliczonej ilości zdjęć i pocztówek.
Naszą wędrówkę na wzgórze rozpoczynamy od przekroczenia rzeki Terek, a następnie idziemy do wsi Gergeti.
Gergeti przypomina bardziej miasto duchów niż zamieszkałą osadę. Najbardziej żywym elementem tego miejsca jest kura.
Potem pniemy się łagodnie pod górę. Aby dostać się z Kazbegi do kościoła Cminda Sameba, trzeba pokonać około 350 m. przewyższenia. Cóż to jest 🙂
Gdzieś tam po drodze prawie stratowały nas konie 🙂
W końcu naszym oczom ukazuje się kościół Cminda Sameba w pełnej krasie.
Mogłabym mieszkać w takim kompleksie. Gorzej, że musiałabym być chyba mniszką. No to co tam ciekawego wyczytałyście, dziewczyny?
Oprócz samej świątyni, za murami stoi też dzwonnica, przez którą wchodzi się do całego kompleksu.
Aby wejść do środka, trzeba się odpowiednio przygotować – zarzucić chustę na głowę. W środku jest dość mało miejsca i panuje mroczna atmosfera.
Kiedy sakralna atmosfera tego niezwykłego miejsca przeniknęła nas już do szpiku kości, postanowiłyśmy oddać się hazardowi z widokiem na klasztor Cminda Sameba.
Potem wykonałam dzikie ilości zdjęć Kazbeku. O, właśnie, Kazbek. Ta wielka biała góra to właśnie on – elegancki, stożkowaty kaukaski pięciotysięcznik, jeden z siedmiu w tym paśmie górskim.
A potem zajmowałyśmy się już głównie dziwnymi rzeczami, pracując nad tzw. tajmingiem 🙂 (fot. aparat Marty)
Gruzińskie krowy to temat na osobną opowieść. Są wszędzie i wszędzie czują się jak u siebie, dlaczego więc miałoby zabraknąć ich tutaj?
Powoli schodzimy na dół, ale idzie nam to dość opornie. Szkoda porzucać takie piękne widoki…
Wizyta w Kazbegi i zobaczenie kultowego klasztoru na wzgórzu to absolutne must see, nawet jeśli wpadniecie do Gruzji tylko na chwilę 🙂 My, poza wdrapaniem się na górę, pojechałyśmy także do niedaleko położonych wodospadów. Targowałyśmy się z kierowcą jak wściekłe, w końcu chyba miał nas już dość i zawiózł nas tam za bardzo dobrą cenę, tak przynajmniej nam powiedziano w informacji turystycznej. Pracuje tam pewna Polka, która rzuciła wszystko i wyjechała do Gruzji. Teraz tam mieszka i pracuje. Piękna historia 🙂
Przy wodospadach spotkała nas dość zabawna przygoda, a precyzyjnie rzecz ujmując – padłyśmy ofiarami okrutnej kpiny. Spotkałyśmy 3 osoby (chyba z Ukrainy, jeśli dobrze pamiętam, a mogę nie pamiętać dobrze), bardzo podekscytowane, które zaczęły pokazywać nam niedźwiedzia stojącego na skalnej półce na wzgórzu przed nami. Tłumaczyli nam, gdzie mamy go szukać, pokazywali palcami, pożyczyli lornetkę, szukałyśmy go za pomocą zooma na aparatach. Część z nas już go widziała. I co? Niedźwiedzia nie było, to był taki żarcik. Śmieliśmy się wszyscy do rozpuku, bo wkręciłyśmy się maksymalnie w poszukiwania wyimaginowanego niedźwiedzia.
Trzeba będzie kiedyś gdzieś zastosować ten patent.
Nie czuję, żebym zrealizowała chociażby plan minimum dla tego miejsca. Kazbegi to kolejny powód (poza Swanetią), dla którego trzeba wrócić do Gruzji na trekking 🙂
Fantastyczne widoki i świetny opis. W przyszłym roku wybieram się na Kazbek, dlatego po przeczytaniu tego wpisu mój apetyt na tą wycieczkę zwyżkował o 100%. Dziękuję 🙂
Na Kazbek – ambitnie 🙂 Ja na razie z dołu na niego patrzę, ale kto wie 🙂 Powodzenia!
Woow! Wspaniala wyprawa. Takich nigdy dość <3
też nie zrealizowałam minimum, ale z innych przyczyn 😉 Wasyl to słynny gość
Coś mi mówi że jeszcze zrealizujesz, nie tylko minimum, ale i maksimum 😉