Świnica to szczyt, do którego przymierzałam się już kilkukrotnie, ale zawsze zwyciężała inna opcja. Tym razem zapadła nieodwołalna decyzja i ruszyliśmy na górę we trójkę: ja, moja siostra i wiernie jej towarzyszący lęk wysokości. W komplecie udało nam się zameldować na szczycie, na którym nie posiedzieliśmy jednak zbyt długo, bo lęk kazał schodzić w doliny i nie było z nim dyskusji.
Nasza trasa rozpoczęła się w Kuźnicach, skąd miałyśmy ruszyć na Kasprowy Wierch, następnie przez Świnicką Przełęcz na Świnicę i z powrotem na przełęcz prosto w Dolinę Gąsienicową. Ominęłyśmy więc tym razem z pewnością emocjonujący fragment Świnica – Zawrat. Wszystko przed nami! Na dobry początek, o 6 rano, podziwiamy dumny Giewont (na który wleziemy 2 dni później):
Wkrótce rozpoczyna się nasze mozolne podejście na Kasprowy Wierch. Kandydaci na ratowników TOPR, aby zostać członkiem kandydatem TOPR, muszą (obok spełnienia miliona innych warunków) wbiec na Kasprowy w czasie 1 godzina + wiek. Po przeprowadzeniu szybkich obliczeń wyszło nam, że musiałybyśmy mieć 90 lat, żeby zmieścić się w limicie. Jest więc pomysł na emeryturę…
Zdarzyło mi się kiedyś wjechać kolejką na Kasprowy, ale piechotą szłam po raz pierwszy. Sądziłam, że będziemy iść cały czas przez las, bez żadnych widoków, a było nawet całkiem sympatycznie i widokowo. Pomijając oczywiście to, że zmachałam się jak zwierzę.
Na szczyt dotarłyśmy około 9.30, musiałyśmy więc dzielić go z dziesiątkami (setkami?) turystów, którzy już zostali wwiezieni na górę kolejką, wobec tego skupiłyśmy się na chmurach, które tego dnia szalały, a my musiałyśmy co chwilę zakładać i zdejmować bluzy, aby nie zamarznąć lub się nie ugotować.
No i najważniejsze wydarzenie z wizyty na Kasprowym Wierchu – selfie w windzie! No kto z was ma selfie w windzie na Kasprowym? Zastanawiam się, czy zjazd windą do toalety to już złamanie żelaznej zasady musu mozołu (żadnych kolejek, wagoników ani innych wyciągów)? Żółta kartka się należy – pierwsze ostrzeżenie.
Pozostawiamy kasprowe tłumy i ruszamy ku Świnicy. Początkowo idziemy wygodną autostradą, od czasu do czasu wspinając się jednak na jakieś głazy, które tarasowały nam drogę. Jest jednak bardzo spacerowo, brakuje nam trochę mozołu. Ale już za chwileczkę, już za momencik…
Na Świnickiej Przełęczy podziwiamy w pełnej krasie wielką kupę kamieni, na którą przyjdzie nam się wdrapać. Jak to zwykle bywa, z dołu wydaje się to mało prawdopodobne, w rzeczywistości nie jest jednak aż tak źle.
No i w końcu rozpoczynamy przygodę z łańcuchami. Lęk wysokości mojej siostry jest w siódmym niebie, choć obiektywnie nie ma dramatów – brak tu ziejących przepaści, bezdennych czeluści, pionowych ścian i innych atrakcji, które mogłyby paraliżować. Idziemy krok po kroku, co jakiś czas słyszę tylko ciche „nie patrz w dół, nie patrz w dół”.
Za czym ta kolejka? Za przejściem przez Wrótka. Zanim my się przez nie przeciśniemy, musimy pokonać jeszcze trochę łańcuchów…
No i w końcu nasza kolej! Przeciskamy się przez Wrótka i wyłazimy po drugiej stronie. Nagle robi się cieplej i ukazuje nam się piękna panorama Doliny Pięciu Stawów. Wpadam w szał fotografowania, znów mam milion takich samych zdjęć. Ruszamy jednak dziarsko do góry, bo na szlaku pojawia się coraz więcej osób, a wymijanie się na łańcuchach to nic przyjemnego.
Na szlaku spotykamy Agnieszkę, z którą dotąd „znałyśmy się” wirtualnie, poprzez profil Musu Mozołu na Facebooku. Zamieniamy kilka słów, ale zapominamy zrobić wspólne zdjęcie… Trzeba będzie spotkać się znów przy okazji jakiejś wędrówki 🙂 Pozdrawiam ciepło! 🙂
A tymczasem góra wciąż niezdobyta… Gramolimy się dziarsko ku wierzchołkowi, używając już rąk na równi z nogami. W niektórych miejscach tworzą się małe zatory, trzeba przepuszczać ludzi schodzących ze szczytu. Jeszcze tylko kilka kroków i...
Ostatnia przeszkoda…
I jesteśmy! Wielka kupa kamieni zdobyta, w zamian otrzymujemy piękne widoki na trzy doliny: Gąsienicową, Pięciu Stawów i Cichą. No i jednak trochę satysfakcji też jest, w końcu kawał świni z tej góry – całe 2301 m.n.p.m!
Chyba każdy, kto choć raz usłyszał o Świnicy, musiał zadać sobie fundamentalne pytanie: skąd taka nazwa? Czemu Świnica? Źródła wspominają o dwóch możliwych powodach: pierwszy jest prosty, zbyt prosty – masyw Świnicy jest rzekomo podobny do świńskiego łba. Nie podejmuję się oceny tego stwierdzenia, tak jak już kiedyś wspominałam – jeśli każą mi zobaczyć gdzieś jakiś kształt, na pewno go nie dojrzę. Ja nie widziałam po drodze nawet pół świni, ale to o niczym nie świadczy.
Zgodnie z drugą wersją, zdobycie szczytu było bardzo trudne, góra zachowywała się więc po świńsku, bo nie pozwalała się zdobyć. Ta wersja przemawia do mnie zdecydowanie bardziej.
No ale zostawmy dziwne historie, wszak stoimy na szczycie, a przed nami to, co zawsze najciekawsze – zejście! Na pytania mojej siostry: Jak ja stąd zejdę? odpowiadałam niezmiennie: Tak samo, jak weszłaś, tylko w drugą stronę. Zastosowałyśmy tę złotą zasadę i wkrótce znalazłyśmy się z powrotem na Świnickiej Przełęczy.
O, patrz, jaka fajna przepaść… 😀
Zejście ze Świnickiej Przełęczy to typowy mozół. Człapiemy po kamiennych schodkach, oglądamy Kościelec (jeden z miliona moich najbliższych celów), czasami tylko odwracamy się za siebie, żeby popatrzeć raz jeszcze na wyniosłą Świnicę, która była dla nas tak łaskawa. Mgły przecież tak nas lubią, a tym razem miałyśmy bardzo dobrą widoczność. Podejrzane.
Przemykamy chyłkiem przez Zieloną Dolinę Gąsienicową i dochodzimy do Hali Gąsienicowej. Spędzamy tam zaledwie chwilę, a przyczyna jest prosta – zalew turystów. Przy okazji wysłuchujemy żalów jakiejś zrozpaczonej turystki, która orzeka, że hala jest beznadziejna, bo nie ma gdzie rozłożyć koca i szła tu 3 godziny zupełnie bez sensu. Nie ma rady, trzeba uciekać!
Kuźnice witamy z nieskrywaną radością. Przed nami być może najtrudniejsza decyzja dzisiejszego dnia – gdzie iść na obiad i co zjeść. Idziemy na totalną łatwiznę i siadamy w pierwszej knajpie, w której są wolne miejsca. Zamawiamy pierogi – ja z serem, moja siostra ruskie. Czekamy długo (za długo) i dostajemy: pierogi z serem ze skwarkami, polane tłuszczem oraz pierogi ruskie z masełkiem. Po prostu pięknie.
Trasa, jaką zrobiłyśmy była umiarkowanie wymagająca, choć bardzo ciekawa – mogłyśmy podziwiać rozległe panoramy, zabawić się trochę na łańcuchach, choć bez tragedii, a dodatkowo trafiła nam się wyśmienita pogoda. Na pewno chciałabym wrócić jeszcze kiedyś na Świnicę, tym razem zmierzyć się z odcinkiem Zawrat-Świnica. No i wypadałoby w końcu zobaczyć w tym masywie jakąś świnię, w końcu nazwa zobowiązuje.
OCENA W SKALI MOZOŁU: 5/10
Ocenę znacząco zaniżyły bardzo dobre warunki pogodowe (brak deszczu, mgły, palącego słońca). Ani razu nie zanotowano zgubienia szlaku. Czas przejścia był zbliżony do zaplanowanego.
Mozół był jednak odczuwalny, zwłaszcza w trakcie podejścia na Kasprowy Wierch. Końcowe podejście na Świnicę, a także monotonne zejście ze Świnickiej Przełęczy również znajdują swoje odzwierciedlenie w przyznanej ocenie.
Podsumowując, wycieczkę ocenić należy jako przeciętnie mozolną.
Zdecydowanie fajniej na Świnicy jest w listopadzie – trochę śniegu, turystów mniej, a i łatwiej się idzie po śniegu niż po litej skale.