Zacznijmy od tego, że prognozy okołopogodowe nie były dobre. Nie były nawet umiarkowane. Mówiąc wprost – były złe. Doskonaląc umiejętność zaklinania pogody postanowiłyśmy jednak spróbować wleźć na Rysy. Było warto, bo mgła na wysokości 2 500 m.n.p.m. wygląda zupełnie inaczej niż na nizinach!
Poranny przegląd mięśni po zdobyciu Czerwonej Ławki poprzedniego dnia, wykazał, że jest nadzieja na kolejną wysokogórską przebieżkę. Nasze nastroje zaraz po obudzeniu dalekie były jednak od entuzjazmu. W takich sytuacjach zawsze ratuje mnie myśl przewodnia każdego wyjazdu w góry: przecież nie jestem tu dla przyjemności! Nikt nie powiedział, że będzie łatwo, zwlekamy się więc z łóżek, wsiadamy w elektriczkę i około 9.00 meldujemy się w Szczyrbskim Jeziorze, gdzie rozpoczyna się nasza wędrówka.
Pierwszy etap to spokojne podejście pod Popradzki Staw. Mijamy kompleks skoczni narciarskich i idziemy leśną ścieżką. Fatalna wichura z 2004 roku, która powaliła ok. 8 milionów drzew w słowackich Tatrach, przyczyniła się jednak do zwiększenia walorów widokowych niektórych szlaków. Idziemy i obstawiamy, kiedy zacznie padać. Bo że padać będzie, raczej nie mamy wątpliwości.
Mijamy potok Hińczowy i dochodzimy do Popradzkiego Stawu, czyli słowackiego odpowiednika Morskiego Oka. Tym razem musi nam wystarczyć jedynie skromna sesja zdjęciowa. Nie odwiedzamy także Symbolicznego Cmentarza Ofiar Tatr, który znajduje się w pobliżu. Kiedyś na pewno jeszcze tam dotrzemy.
Jeśli dla kogoś samo wejście na Rysy to zbyt mało ambitne wyzwanie, zawsze można wejść na Rysy z workiem ziemniaków. Na każdego, kto zdoła donieść do Chaty pod Rysami wór czegoś, co akurat jest potrzebne w schronisku, czeka niespodzianka w postaci darmowej herbaty. Bardzo kuszące, ale nie podejmuję się, bo nie weszłabym ani ja, ani ziemniaki.
Idziemy najpierw niebieskim, a potem czerwonym szlakiem. Jest mozolnie i pod górę, a na dodatek ewidentnie coś wisi w powietrzu.
Przy Żabich Stawach Mięguszowieckich po raz pierwszy padają słowa: chyba coś na mnie kapnęło. Tym razem był to jeszcze fałszywy alarm.
Żabie Stawy wzięły swoją nazwę od wysepki na Wielkim Żabim Stawie, która podobno przypomina żabę. Nie spieram się, już się przyzwyczaiłam, że jeśli usilnie mi wmawiają, że coś powinnam zobaczyć, to na pewno tego nie dojrzę. Za Wielkim Żabim Stawem mamy grań Baszt z najwyżej wystającym Szatanem – ten szczyt zawsze wzbudzał moją sympatię, podobnie jak Durny Szczyt.
W końcu zaczyna się to, na co czekałyśmy – łańcuchy! Okazuje się, że jest krótko i łatwo, więc tęsknimy trochę za wczorajszą Czerwoną Ławką. Fragment „łańcuchowy” nie powinien sprawiać większych trudności, można śmiało iść! 🙂
Trochę już zaczynamy pomalutku dogorywać, bo mimo że nie jest jakoś wybitnie trudno, to jednak (tu zaskoczenie) jest cały czas pod górę. Idziemy i idziemy, aż w końcu wyłaniają się kolorowe chorągiewki zwiastujące, że doczłapałyśmy się do schronu.
Otoczenie Chaty pod Rysami (a w zasadzie pod Rysmi – to w wersji słowackiej) to prawdziwa zbieranina osobliwości. Czego tam nie ma… Można na przykład wypożyczyć rower lub zrobić sobie zdjęcie z kostuchą. Strudzeni turyści mogą sprawdzić, czy przypadkiem wkrótce nie odjeżdża autobus, który zwiezie ich w doliny (albo dowiezie na szczyt). Jest nawet odcisk stóp Lenina, który na Rysach bywał. Każdy znajdzie coś dla siebie, prawie jak na Krupówkach…
W końcu wydarzyło się to, na co zanosiło się od samego rana. Zdążyłyśmy przekroczyć próg schroniska i rozpętała się pierwszorzędna ulewa z niegorszą wichurą. Siedziałyśmy w cieplutkim schronie, popijałyśmy czaj i podziwiałyśmy padający poziomo deszcz. Mniej więcej pół godziny później poziomy deszcz ustąpić musiał mgle, która spowiła całą okolicę. W pierwszej chwili myślałam, że okna po prostu zaparowały, ale to nie było to. Wyjście w taką pogodę to gwarancja zgubienia szlaku (w moim przypadku na pewno), dlatego czekałyśmy cierpliwie dalej.
Po około godzinnej przerwie pogoda unormowała się na tyle, że można było wychylić głowę na zewnątrz. Temperatura spadła o kilka ładnych stopni. Zimno, mokro i pod górę, czego chcieć więcej?
Z Chaty pod Rysami na szczyt mamy jeszcze około godziny drogi. Okazuje się, że trafił nam się prawdziwy festiwal mgły! Widać niewiele, momentami nic, co ma i swoje dobre strony – nie widać przepaści. Czasem lepiej wiedzieć mniej 🙂
Ostatnia prosta – trochę w dół, potem już tylko w górę. Użycie rąk jak najbardziej wskazane. Schodząca z góry dziewczyna mówi, że udało jej się zobaczyć Morskie Oko, bo mgła się na chwilę rozstąpiła. Ja chcę po prostu już wleźć na górę, nie potrzebuję morskiego ani żadnego innego oka do szczęścia. We mgle nie widać nawet, jak daleko mamy do szczytu.
No i w końcu jest, ale gdyby nie kilka osób, które rozsiadły się na kamieniach i gdyby nie podpisy na głazach, mogłybyśmy się nie zorientować, że to już. Do mgły postanowił dołączyć delikatny deszcz, dlatego nasza sesja zdjęciowa jest wybitnie skromna. Mówiąc szczerze, ciężko jakoś poszaleć, kiedy z lewej mgła, z prawej mgła, i nad głową też nie lepiej. Zdjęcie dokumentujące wejście na szczyt musi jednak być. Proszę bardzo, Rysy, wierzchołek słowacki, widok na stronę słowacką oczywiście:
Tak to wyglądało:
Lazłam na Rysy z myślą, że zdobędę swój 18 szczyt z Korony Gór Polski. I nie zdobyłam, bo nie przeszłam na polski wierzchołek… Zimno, mokro, ślisko i mgliście – stwierdziłam, że w takich warunkach nie będę skakać po wierzchołkach i szukać tego polskiego. Rysy zasługują na lepszą pogodę, dlatego mam nadzieję, że jeszcze w tym roku uda mi się zdobyć je tym razem od polskiej strony. A tymczasem czeka nas bardzo długa i bardzo śliska droga w dół.
Wracamy tą samą drogą, którą weszłyśmy na szczyt. Deszcz litościwie odpuszcza, z radością przyjmujemy ten akt łaski. Idziemy długo, bardzo długo. Fragment z łańcuchami, wymagający jeszcze jako takiego skupienia, jest nawet całkiem przyjemny. Prawdziwy mozół zaczyna się później, a droga przez las to już w zasadzie pochód zombie.
Bardzo lubię te momenty w górach, kiedy wyłącza się mózg i włącza się głupawka – level hard. Człowiek przeczołgany po Czerwonej Ławce i Rysach dostrzega rzeczy niebywałe.
Jedna z nas na przykład zaczęła fotografować piękny, lazurowy kwiat. Zachwytom nie było końca, jednak po bliższych oględzinach okazało się, że ten cud przyrody to zwykła niebieska nitka zawieszona na jakimś zielonym badylu. Kwiat otrzymał już jednak nazwę – nitek tatrzański. Wypatrujcie go na szlakach!
Nasz pochód zombie toczył się w ciszy, krok za krokiem w dół, bez zbędnych słów, bo słowa to dodatkowy wysiłek, a na to nie mamy ochoty. Jakież było moje zdziwienie, może nawet oburzenie, kiedy w pewnym momencie przed nami objawiła się niewysoka, łagodna górka, dyskretne wzniesienie, na które trzeba było wejść. Rzuciłam w przestrzeń filozoficzne pytanie, tak uzasadnione podczas każdej górskiej wędrówki:
– Dlaczego jest pod górę?
Po chwili ciszy usłyszałam zza pleców odpowiedź, na wpół wydyszaną, na wpół wyszeptaną, ale płynącą z serca:
– Nie wiem, k****, nie wiem…
Ja też nie wiem jakim sposobem udało nam się w końcu stamtąd zleźć, doczołgać się do jadłodajni, zjeść, następnie doczołgać się do elektriczki, zająć miejsca i wyglądać tak:
Mus mozołu osiągnął apogeum w trakcie tego weekendu, ale było warto. Zrealizowałyśmy swoje cele, wlazłyśmy na Czerwoną Ławkę i Rysy. Przez jakiś jeden dzień po powrocie miałam dosyć gór, ale teraz kolejny wyjazd w Tatry jest już zaklepany 🙂
Wierzę w przeznaczenie. Przeznaczeniem jest to że mi smutno i przez to nie mogę spać. Łap więc za telefon, który nie sypia ze mną zwykle i czytam. I klikam na tekst o Rysach i….. już nie jestem smutna. Pięknie napisane , wzruszająco i dowcipnie. Ubawiłam się. Zdjęcia rewelacyjne szczególnie te z mgłą. O Rysach marzę od dawna ale nie mam z kim pójść. Może córeczka się ze mną wybierze. Zabrałam ją ostatnio na Czerwone Wierchy i….. i … Wasza mgła to mgiełka w porównaniu z naszą :-). Deszcz też padał poziomo więc boję się zapytać dziecka czy skoczy ze mną na Rysy :-).. Kończę wynurzenia, bardzo dziękuję za ucztę nocną i życzę powodzenia w następnych wyprawach a sobie żeby znowu trafić na Wasze opowieści piękne. Co w moim przypadku nie jest oczywiste :-).
Dzięki za miłe słowa, trzymam kciuki, żeby się udało wejść na Rysy. I żeby jednak nie było mgły 🙂 Pozdrawiam!
Też zdobywamy KGP i Rysy jeszcze przed nami. Też tak jak Wy mamy zamiar wejść na szczyt od strony słowackiej i dopiero teraz uświadomiłaś mi, że Rysy słowackie nie są tymi samymi co po polskiej stronie.. 🙂