Wpis dotyczy wyprawy z grudnia 2014 r. Moja pamięć desperacko stara się być niezawodna, jak dotąd bez skutku. Jest całkiem prawdopodobne, że cała akcja przebiegała inaczej. Być może to wcale nie były Włochy. Kto wie, czy w ogóle była jakaś wyprawa?
Zaczęło się tak, jak się zwykle zaczyna. O, patrz, są tanie bilety do Bolonii. Nie byłyśmy jeszcze w Bolonii. Nie może tak być. Czyli trzeba lecieć. W planie były świąteczne jarmarki, bolońskie choinki i wizyta w Pistoi, uroczym włoskim miasteczku, w którym Eddie Vedder i Pearl Jam szaleli w 2006 r. i już dawno temu obiecałyśmy sobie, że kiedyś tam pojedziemy, gdziekolwiek to jest.
Nic nie poszło zgodnie z planem.
SMS z informacją o odwołanym locie na dwa dni przed wyjazdem dał nam trochę do myślenia. No tak, można się było tego spodziewać, przecież nie może być za łatwo. Gorączkowe nocne przeczesywanie internetu w poszukiwaniu innego sposobu dostania się do Włoch poskutkowało biletami do Bergamo, wylot następnego dnia. Fajnie, zahaczymy o Mediolan. Zawsze chciałam zobaczyć katedrę. Szybka akcja, rezerwacja hostelu, wcześniejsze wyjście z pracy i mkniemy do Mediolanu!
Po niemałych perturbacjach około północy dotarłyśmy do hostelu, w którym miałyśmy rezerwację. A ściślej rzecz ujmując – myślałyśmy, że miałyśmy rezerwację. Z powodów bliżej nieokreślonych, w które zamieszana była także moja karta kredytowa, nasza rezerwacja została skasowana i zostałyśmy bez noclegu. Jednak po krótkich negocjacjach miły pan z hostelu znalazł dla nas jedno miejsce na górze łóżka piętrowego w sali wieloosobowej. Tak, to wymarzone warunki do wypoczynku! Szybko znalazłyśmy wspólny język z sympatycznymi Włochami z pokoju, co nie było trudne. Wystarczyło, że powiedziałyśmy, że jesteśmy z Polski, a chwilę później już wysłuchiwałyśmy opowieści o tym, jakim wspaniałym obrońcą jest Kamil Glik z Torino. Ile, komu i gdzie strzelił. Być może.
Najważniejsze jednak, że nie padało nam na głowę, nie gryzły nas myszy, i nawet fakt, że nie mogłyśmy się poruszać śpiąc we dwie na jednym łóżku nie przeszkadzał nam za bardzo. Przetrwałyśmy noc, nie zleciałyśmy z łóżka, nie połamałyśmy się. Obudziły nas dzikie wrzaski jakiejś Włoszki, która prowadziła ożywioną dyskusję przez telefon.
Sam Mediolan chyba jednak nieznacznie mnie rozczarował. Zawsze w takich chwilach zastanawiam się, czego właściwie oczekiwałam. Otóż nie wiem, ale tego nie doświadczyłam. Tak czy inaczej, niechcący zobaczyłam Mediolan i teraz już nie muszę tam więcej jechać. Bo miasta dzielą się na takie, do których nie trzeba już więcej jechać oraz na takie, do których trzeba. Przy okazji też okazało się, że właśnie trwa strajk generalny wszystkich i wszystkiego, tak więc odwołany lot miał być dopiero początkiem naszej wielkiej, włoskiej przygody.
Wieczór spędziłyśmy uprawiając hazard, a konkretnie obstawiając, czy nasz pociąg do Bolonii zostanie odwołany, jak połowa innych pociągów. Nie został odwołany. Wspaniale, choć jednak przygody trochę żal. Bolonio, nadciągamy!
Moje główne wspomnienie z Bolonii to podcienie, wszędzie i dużo. Nadają miastu bardzo urokliwy charakter, a w lecie zapewne ratują przed udarem słonecznym. Najważniejszy boloński kościół – bazylika św. Petroniusza, wygląda trochę trochę jak stodoła, ale cóż to jest za stodoła!
Jednak najlepsze miejsca znajduje się przypadkiem. Wieczorem, spacerując sobie bez celu uliczkami Bolonii, natknęłyśmy się na bazylikę św. Stefana. Jest to tak naprawdę kilka połączonych kościołów i dziedzińców. Na jednym z nich stoi chrzcielnica, w której, według legendy, poncjusz Piłat obmywał ręce. Miejsce, zwłaszcza wieczorem, jest niezwykle klimatyczne. Łatwo można się zgubić w labiryncie przejść i krużganków. A przemykający chyłkiem zakonnicy benedyktyńscy w tej scenerii wyglądają jak żywcem przeniesieni ze średniowiecza.
Bolonia Bolonią, ale przecież przyjechałyśmy do Włoch odwiedzić Pistoię, miasteczko o którego istnieniu nawet byśmy nie wiedziały, gdyby nie Eddie Vedder. Plan był następujący: jedziemy do Florencji, przesiadamy się w drugi pociąg i śmigamy do Pistoi.
Ale to nie był wyjazd z gatunku tych, które respektują jakiekolwiek plany. Il treno è cancellato. Ci scusiamo per il disagio. Ileż razy słyszałyśmy tę frazę. Pistoia będzie musiała poczekać, na pocieszenie zostaje nam 12 godzin we Florencji. Cóż zrobić, nie ma lekko, niech już będzie ta Florencja…
Nie jest to miasto, do którego można wpaść na chwilę i już można wracać. Udało nam się zrobić wstępne rozpoznanie terenu. Pierwsza diagnoza: rany koguta! Wszyscy ludzie świata przyjechali dziś do Florencji! Ludzkie potoki przelewały się ulicami, a był to zwykły dzień. Pięknie.
Kopuła katedry Santa Maria del Fiore, ta ze wszystkich podręczników od sztuki, robi naprawdę olbrzymie wrażenie. Wyłania się znienacka pomiędzy wąskimi uliczkami i zdaje się taka nierzeczywista. Jak zawsze w takich sytuacjach rodzi się pytanie: jak oni to w ogóle zbudowali? Tak czy inaczej, dobrze że zbudowali, bo aż chce się patrzeć.
Kiedy już obejrzałyśmy kopułę ze wszystkich stron, udałyśmy się w stronę Mostu Złotników, a więc najstarszego florenckiego mostu zbudowanego na rzece Arno. Szybko jednak stamtąd uciekłyśmy, aby nie zostać stratowane przez ludzkość, i postanowiłyśmy zapuścić się w nieco mniej popularne florenckie zaułki. Spotkałyśmy m.in. ruchomą szopkę, wiszące rowery i pchli targ.
Tak, mus mozołu nieźle umęczył nas we Florencji. Ale dzięki temu wiemy, że Florencja jest miastem, do którego zdecydowanie trzeba wrócić. Kiedyś, kiedy nie będzie akurat strajku generalnego.
Powrót do Bolonii obył się bez odwołanych pociągów i innych niespodzianek. W ogóle, niespodziewanie, do końca wyjazdu nie było już niespodzianek. To dobrze, choć jednak przygody trochę żal. Kolejnego dnia zapakowałyśmy się do samolotu i odleciałyśmy w stronę zachodzącego słońca.
No nic, Pistoio, następnym razem!
Warto jeszcze dodać, że w Bolonii do Florencji mknęłyśmy po raz pierwszy Pendolino, które o dziwo nie było odwołane.
Warto jeszcze dodać, że z Bolonii do Florencji mknęłyśmy po raz pierwszy Pendolino, które o dziwo nie było odwołane.