Zawsze powtarzam, że ze wszystkich nałogów, jakie istnieją na świecie, mogłabym wybrać jedynie hazard. Reszta jest mało pociągająca. Po wizycie w Brukseli i Antwerpii muszę jednak stwierdzić, że jedzenie słodyczy również jest całkiem interesującym nałogiem. Może i dobrze, że spędziłyśmy tam tylko 3 dni.
Bruksela – wiadomo, stolica Europy. Bardzo ważne instytucje. Sikający chłopiec. Wielki Plac z imponującymi kamienicami dookoła. Gigantyczny atom (do którego można nawet iść z centrum miasta na piechotę, sprawdzone! Raptem 2 godziny). Komiksy i kolorowe murale. Jednak jakie znaczenie ma to wszystko w obliczu takich witryn sklepowych:
Pierwszy odruch jest absolutnie bezwarunkowy i całkowicie naturalny: zjeść wszystko. Szybko jednak okazuje się, że to raczej niemożliwe. I trzeba wybierać, a są to wybory z kategorii trudnych, a przy tym fundamentalnych. Tak więc: gofry czy tarta malinowa – oto jest pytanie.
Kompromis to jednak dobry wynalazek. W tym przypadku kompromis polegał na zjedzeniu zarówno gofrów, jak i tarty. W ogóle to dość przerażające, ale wygląda na to, że pojechałyśmy do Belgii po to, żeby jeść. A kiedy już nie mogłyśmy jeść, to oglądałyśmy i chłonęłyśmy zapachy. Zastanawiam się, czy ludzie, którzy pracują w sklepach z czekoladą są szczęśliwsi od tych, którzy nie pracują. Obstawiałabym, że tak (obstawiam, bo jak pisałam, hazard to mój ulubiony nałóg).
Dla urozmaicenia są też słodkie naleśniki z gorącymi wiśniami i bita śmietaną. To już chyba można uznać za namiastkę rozpusty.
Śmiało mogę polecić całkiem sympatyczną knajpkę w Antwerpii, niedaleko domu Rubensa i sklepu z czekoladą The Chocolate Line, w którym można podejrzeć od kuchni, jak przygotowywane są czekoladki…
Nieuchronnie musi jednak nadejść taki moment, kiedy nie da się już zjeść nawet okruszka więcej. Nie można już patrzeć na nic słodkiego ani nawet myśleć o wszystkich tych pralinach, truflach i innych bombonierach wodzących na pokuszenie. I wtedy z pomocą przychodzą, uwaga uwaga – belgijskie frytki! Tak, właśnie belgijskie, nie francuskie. Belgowie są bardzo przywiązani do swoich frytek, nie odbierajmy więc Belgom tego, co belgijskie.
Nie dostrzegam w tych frytkach niczego specjalnego, ziemniaki jak ziemniaki. Szczerze – nie mam pojęcia, czym się różnią od jakichkolwiek frytek, które można kupić i u nas. No ale niech będzie, że są belgijskie. I jeszcze jedna, bardzo istotna uwaga: frytki je się z keczupem, nie z majonezem. Teraz jestem tego pewna.
Czytałyśmy, że warto spróbować rybnego fast foodu w Mer du Nord, ale tak akurat wychodziło, że kiedy przechodziłyśmy obok, byłyśmy właśnie po jakimś posiłku. Co nie było jakoś specjalnie zaskakujące, skoro jadłyśmy praktycznie cały czas.
Jedyne, czego nie udało nam się skosztować, to słynne belgijskie piwa w dziwnych kuflach. Zamówiłyśmy piwo, ale niestety kufel nie wyróżniał się niczym oryginalnym. Trochę szkoda. Na pocieszenie trzeba było zjeść dodatkowego gofra.
Mam nadzieję, że przekonałam was, że Belgia jest smaczna. W kolejnych wpisach postaram się pokazać, że Antwerpia i Bruksela warte są odwiedzenia nie tylko ze względu na czekoladę. Ale głównie.
Przeczytałam, zgłodniałam, mam ochotę na gofra!