To ta część relacji, w której w końcu staję na szczycie Uhuru Peak, najwyższym wierzchołku masywu Kilimandżaro! Od razu uprzedzam – tekst jest dość długi, ale i atak szczytowy był długi. Chciałam więc, byście mieli okazję choć w części poczuć to, co ja czułam, drepcząc bez końca w górę ciemną nocą w towarzystwie dzikiego wiatru. Zapraszam na Kilimandżaro!
PRZECZYTAJ poprzednie wpisy na temat KILIMANDŻARO:
CZĘŚĆ I – „PRZED”
CZĘŚĆ II – „W TRAKCIE”
Dzień trzeci i kryzys pierwszy
O 6.30 wyczołguję się z oszronionego namiotu po swoją – niezmiennie obrzydliwą – porcję ginger tea. Znów spałam tyle co nic, ale nie winię za to wysokości (jeszcze nie) – ja generalnie nienajlepiej sypiam w namiotach (no chyba, że jestem absolutnie skonana i jest mi wszystko jedno, jak po ataku szczytowym). Jesteśmy w obozie Shira Camp (3750 m.n.p.m.), gdzie noc była już naprawdę mroźna. Spałam w bieliźnie termicznej, bluzie i polarze, a i tak nie powiedziałabym, że było mi ciepło. Czuję się, w kolejności alfabetycznej: apatyczna, brudna, niewyspana, ociężała, otępiała, umozolona i zmaltretowana. To brzmi, jakbym właśnie była w trakcie spełniania swojego marzenia, prawda? Gdzieś tam kołacze mi się co prawda myśl, że następnym razem pojadę na jakieś Costa del Cośtam leżeć na plaży, ale po pierwsze – sama wiem, że to nieprawda, a po drugie – nie ma czasu na rozmyślania, bo trzeba się pakować i ruszać dalej! Czasem mam wrażenie, że trekkingi i w ogóle podróże składają się głównie z pakowania, rozpakowywania i przepakowywania plecaków.
Rozpoczynamy trzeci dzień trekkingu. Dziś mamy w planach przekroczenie granicy 4000 metrów. W trakcie około 7-godzinnego marszu najpierw wejdziemy na wysokość 4600 m.n.p.m., do punktu zwanego Lava Tower, a potem zejdziemy na nocleg do kolejnego obozu położonego mniej więcej na takiej wysokości jak ten, z którego ruszamy, czyli nieco poniżej 4000 metrów. Takie „łażenie w górę i w dół” ma nam pomóc lepiej się zaaklimatyzować i przyzwyczaić się do przebywania na wysokości. Brzmi dobrze. Jestem mocno podekscytowana, bo tak wysoko nigdy nie byłam, a tyle się naczytałam, co ta wysokość robi z człowiekiem! Wreszcie mogę sprawdzić to na własnej skórze. Chodźmy!
Tempo – jak zwykle – spokojne. Pole, pole, bez pośpiechu, szczyt nam przecież nie ucieknie! Idziemy łagodnie pod górę, a tymczasem słońce chowa się za chmurami i robi się chłodno. Krajobraz się zmienia – kończą się wielkie głazy, zaczyna się pustynia. I to jest właśnie moment, gdzieś tam koło 4200 – 4300 m.n.p.m., kiedy powoli, dyskretnie, wręcz nieśmiało wysokość zaczyna dawać o sobie znać. Podejście na Lava Tower jest naprawdę łatwe. Łagodna, wcale nie stroma ścieżka, a w zasadzie to szeroka aleja, na którą od biedy mogłabym nawet i wbiec! A tu co? Wlokę się noga za nogą i nawet nie myślę o jakimkolwiek przyspieszaniu. W pewnej chwili schodzimy trochę w dół, aby zaraz nieco ostrzej podejść (dosłownie kilka kroków!), a ja co? Mam zadyszkę, jakbym przebiegła półmaraton. Pilnuję, aby iść spokojnym, miarowym tempem, bo opanowanie rozszalałego tętna i regulacja oddechu jest zbyt męcząca. Świetnie, czyli tak właśnie czują się ludzie w wysokich górach! Wkrótce zaczyna mnie także boleć głowa. To nie jest silny ból, raczej denerwujące ćmienie, ale mnie głowa nie boli w zasadzie nigdy, dlatego była to dla mnie nowość. Co jeszcze przygotowało dla mnie Kilimandżaro? Przedziwne „prądy” w przedramionach. Brzmi intrygująco? Kiedy opuściłam gwałtowniej rękę w dół, przeszedł mi przez nią prąd, taki jak wtedy, kiedy uderzycie się w łokieć. Co to ma być? Nieprzyjemne mrowienie od łokcia aż po koniuszki palców. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Każdy szybszy ruch ręką kończył się w ten sposób. Postanowiłam ignorować tę kolejną niedogodność, która zresztą ustąpiła, kiedy tylko zeszliśmy nieco w dół, i dreptać dalej przed siebie. Już niedaleko.


Na Lava Tower mieliśmy krótki postój, aby coś przegryźć i odpocząć, ale ja najchętniej od razu zeszłabym na dół. Przez większą część trekkingu trzymaliśmy się z Markiem z tyłu grupy – tam było spokojniej i mogliśmy iść swoim tempem, tymczasem kiedy tylko nasza ekipa zaczęła schodzić z Lavy, wyrwaliśmy do przodu jak poparzeni. Już nam się znudziła ta wysokość, chodźmy w doliny! Trasa w dół była chyba całkiem urokliwa, ale po pierwsze – pogoda się zepsuła jeszcze bardziej i zaczęło nawet kropić, a po drugie – marzyłam jedynie o tym, żeby położyć się w namiocie. Z mozołem dotarliśmy do obozu Barranco Camp (3900 m.n.p.m.), gdzie wzięłam tabletkę od bólu głowy i z radością stwierdziłam, że chyba będę żyła! Pierwsze „uderzenie” wysokości trochę nas sponiewierało, ale po zejściu do obozu ja czułam już tylko zwykłe zmęczenie. Marek miał trochę więcej atrakcji w postaci silnego bólu głowy i nudności, dzięki czemu zyskał dodatkowe, chwalebne punkty w skali mozołu! Zjedliśmy kolację (ja mogłabym jeść za dwóch, Marek ledwo mógł coś przełknąć – ot, taka ciekawostka) i podjęliśmy próbę przespania nocy. Jak zwykle przegraliśmy, choć kilka żałosnych godzin słabego snu udało się wyrwać.
Dzień czwarty – trochę wspinaczki, trochę odpoczynku
Czwartego dnia czekał nas jedyny w trakcie trekkingu odcinek, na którym występowały trudności techniczne. Do pokonania była stroma, około 300-metrowa ściana, która oferowała trochę wspinaczki. Obawiałam się nieco, jak zniosę kolejne wejście na 4300 metrów, po nienajlepszych doświadczeniach z poprzedniego dnia. Na szczęście szliśmy naprawdę wolno, a dodatkowo szlak był poprowadzony tak efektowną trasą, że nie miałam czasu na rozmyślanie o złym samopoczuciu. Tutaj też niestety najbardziej można było odczuć, jak bardzo obleganą górą jest Kilimandżaro. Szlak wiódł często wąską ścieżką, nieraz trzeba było użyć rąk, żeby wgramolić się wyżej, dlatego też robiły się zatory. Między kolejnymi grupami biegali tragarze – obładowani jak wielbłądy, ale pokonujący wszystkie trudności niczym kozice górskie.
To był dla mnie dość przyjemny dzień – trasa w sumie krótka (coś koło 5 godzin marszu), ale dostarczająca nieco adrenaliny. Wczesnym popołudniem zameldowaliśmy się w obozie Karranga Camp (3980 m.n.p.m.) i w trakcie popołudniowego leżenia w namiocie dotarło do mnie, że już jutro w nocy czeka nas atak szczytowy! Wcześniej zupełnie nie zawracałam sobie głowy szczytem, myślałam tylko o (kolejność nieprzypadkowa): kolejnym kroku, kolejnym postoju, kolejnym obozie. A tu proszę, wychodzi na to, że to ostatnia noc, jaką spędzimy (względnie) wygodnie we (względnie) ciepłym namiocie. Jutro w nocy apogeum mozołu!

Dzień piąty – w oczekiwaniu na apogeum mozołu
Pobudka i poranne rytuały przebiegały bez zakłóceń – jak zwykle niewyspana i zmaltretowana wyczołgałam się z namiotu, jak zwykle było mi zimno i jak zwykle wypiłam swoją porcję odrażającego ginger tea. Śniadanie, szybkie ogarnięcie siebie (pamiętacie, jak pisałam wcześniej, że higiena osobista jest przereklamowana? Piątego dnia trekkingu na wysokości około 4000 m. czułam to jak mało kiedy), a potem przygotowanie bagaży do drogi. Czekało nas jakieś 700 metrów podejścia do ostatniego obozu, z którego mieliśmy atakować szczyt – Barafu Camp na wysokości 4673 m.n.p.m.
I choć to był bardzo fajny dzień, bo trasa widokowa, pogoda (w pierwszej części dnia) świetna, a moje samopoczucie wyjątkowo dobre (żadnych dziwnych akcji wysokościowych 😉 ), to tak naprawdę myśli skupiały się już raczej wokół ataku szczytowego. O ile wcześniej nie myślałam o nim w ogóle, o tyle teraz – kiedy dzieliło mnie już od niego zaledwie kilkanaście godzin, moja głowa zaczęła mocno pracować.

O czym się myśli przed atakiem szczytowym?
Do obozu Barafu Camp dotarliśmy wczesnym popołudniem, dlatego mieliśmy sporo czasu na regenerację przed atakiem na szczyt, który zaplanowany był na dwunastą w nocy. Przygotowaliśmy plecaki, zjedliśmy wczesną kolację, a potem wylegiwaliśmy się w namiocie, próbując złapać trochę snu. Miałam nadzieję, że uda mi się choć chwilę przespać i oczywiście, że się nie udało. Byłam zmęczona i bardzo chciałam spać, a im bardziej chciałam, tym bardziej się nie udawało. Standard.
Może odniesiecie wrażenie, że trekking na Kilimandżaro to w głównej mierze leżenie w namiocie (trochę tak jest…), ale na Kili mozół dopadnie was nawet i tam! Czy wspominałam już o tym, jak ważne w wysokich górach (zresztą w każdych górach!) jest nawodnienie organizmu? No więc jest ważne. Trzeba pić, dużo, ciągle, na okrągło. Herbata, woda z obrzydliwymi tabletkami musującymi (nie znoszę, ale piłam!), elektrolity (co za świństwo!) no i oczywiście legendarna ginger tea. Dzień przed atakiem szczytowym zaczęłam brać też diuramid – lek, który pomaga w aklimatyzacji i działa… moczopędnie.
No właśnie. Picie dużych ilości płynów nie może pozostać bezkarne. Moje najbardziej traumatyczne wspomnienie w Kilimandżaro (poza ginger tea, oczywiście)? Nie, nie atak szczytowy. To ten moment w środku nocy, a raczej jeden z wielu momentów, kiedy mój pęcherz informuje mnie, że żarty się skończyły i nie, nie da już rady wstrzymywać dziesięciu minut, ani pięciu, ani nawet pół minuty. No więc trzeba wygramolić się ze śpiwora, z którego wystaje mi tylko nos. Jest ciemno, gdzieś tu była moja czołówka, czekaj, czekaj… co ja z nią zrobiłam? O, jest. Świetnie. Ubierać się w sumie nie muszę, bo przecież śpię w pełnym rynsztunku bojowym. Bo jest zimno. Dobrze, teraz buty. Matko z ojcem, nawet nie wyszłam jeszcze z namiotu, a już dyszę jak parowóz. Dobrze, buty zawiązane. Otwieram namiot i na głowę spada mi szron. Świetnie. Teraz tylko zlokalizować się w ciemnej przestrzeni, znaleźć drogę do toalety – naszej obozowej, przenośnej lub ogólnodostępnej. Jest – najpierw ją wyczuwam, potem zauważam. Wchodzę do środka, rozpinam co mam rozpiąć, zdejmuję, co mam zdjąć – strasznie dużo tych warstw! Robię swoje, ciesząc się, że zachowałam na tyle przytomności umysłu, żeby wziąć ze sobą papier toaletowy. Wracam do namiotu, oby tylko nie zgubić drogi i nie zabić się na kamieniach. Zimno! Ściągam buty, instaluję się powoli w śpiworze – kręcę się, jakbym miała owsiki. Opatulam głowę, zostawiam tylko otwór na nos. Cała operacja zajmuje mi jakiś kwadrans. Oddycham szybko, tętno wariuje. Czy ja właśnie przebiegłam półmaraton czy wyszłam tylko zrobić siku?! No i najważniejsze pytanie – w jaki sposób mam wejść na szczyt Kilimandżaro, jak podejść 1200 metrów na tej wysokości, skoro głupia wyprawa do toalety sprawia, że dochodzę do siebie przez 10 minut?!
Takie właśnie myśli kołatały mi się w głowie w trakcie długich, bezsennych godzin przed atakiem szczytowym
Apogeum mozołu – atak szczytowy
Leżę w namiocie i słyszę huk wiatru. Jest godzina 23.00, za godzinę ruszamy na szczyt, a tymczasem wygląda na to, że Góra postanowiła przygotować dla nas wyjątkowe warunki. Namiot rusza się we wszystkie strony, kiedy atakują go wściekłe podmuchy wiatru. Wcześniejsze noce były ciche, spokojne, niemal bezwietrzne. No nic, najwyżej zwiększymy sobie nieco poziom mozołu… Wyczołguję się ze śpiwora i idę do toalety zrobić swoje, ale przede wszystkim – zobaczyć, jak jest na zewnątrz. Strasznie wieje i jest bardzo zimno, a jesteśmy przecież w obozie. Co będzie, jak wejdziemy wyżej? Na grani chyba nas zwieje! No, ale najpierw się tam doczołgajmy…
Około 23.45 spotykamy się w namiocie jadalnym z całą ekipą. Pijemy herbatę, zjadamy ciasteczko i słuchamy naszego lidera, który – widać to po nim bardzo – jest zdenerwowany. Atmosfera jest dość napięta, żarty się skończyły i robi się naprawdę poważnie. Jest mowa o warunkach zagrażających zdrowiu i życiu. Udzielają mi się te emocje i sama zaczynam się trochę denerwować. Postanawiam, że na atak szczytowy oddam swój plecak jednemu z tragarzy, którzy z nami idą. Czułam się w sumie dobrze, plecak wcale nie był ciężki, zrobiłam to raczej „na wszelki wypadek” – żeby potem w razie niepowodzenia nie wyrzucać sobie, że może bez plecaka byłoby lżej. Szłam więc na lekko, bez żadnego obciążenia.
Ruszamy z wysokości ok. 4673 m.n.p.m., a wierzchołek Uhuru Peak, najwyższy szczyt masywu Kilimandżaro, liczy sobie 5895 m.n.p.m. To jakieś 1200 metrów podejścia w nocy, przy wściekłym wietrze, na znacznej wysokości. Nie mam pojęcia co się wydarzy i czy się uda, szczerze mówiąc – w ogóle nie myślę o tym, czy wejdę na szczyt. Skupiam się tylko i wyłącznie na kolejnym, powolnym kroku. Patrzę na stopy osoby przede mną, które widzę w świetle czołówki – to Tanzańczyk, który niesie mi plecak. On robi krok – ja robię krok. On przystaje – ja przystaję. Co jakiś czas zerka na mnie, chyba po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję. Huk wiatru jest ogłuszający, trzeba niemal krzyczeć, żeby móc się usłyszeć. W oddali migoczą jakieś światełka – nie mam pojęcia, czy to czołówki ekip, które wyszły przed nami, czy może gwiazdy. Nieważne. Byle do przodu, powoli, krok po kroku. Nie myśl o wietrze, nie myśl o tym, że jest ci zimno, ani nie zastanawiaj się, czy daleko jeszcze. Po prostu idź. Po drodze robimy krótkie postoje, które są potrzebne, żeby coś szybko zjeść i napić się czegoś gorącego. Ale z drugiej strony – natychmiast robi się jeszcze zimniej, a wiatr masakruje nas już bez żadnego skrępowania. Proszę, niech to się uspokoi choć na chwilę – staram się zaklinać pogodę, oczywiście bez skutku. Huk, ciemność, zimno. Bardzo marzną mi palce u rąk, mimo, że mam dwie pary rękawiczek. Próbuję otworzyć termos, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Zdejmuję więc obie pary rękawiczek, pilnując, żeby nie zwiał ich wiatr. W sumie nie bardzo czuję palce i rozlewam gorącą herbatę na spodnie. Świetnie. Z tego co pamiętam, to był moment, w którym przeszło mi przez myśl, że dobrym rozwiązaniem byłoby się po prostu rozpłakać i uroczyście przysiąc, że już NIGDY WIĘCEJ nie pojadę w żadne góry. No, ale zebrałam się jakoś do kupy. Zakręciłam termos, założyłam rękawiczki i oddałam kijki trekkingowe Markowi, tak żeby mieć wolne ręce i móc je schować do kieszeni, bo stan moich palców nieco mnie niepokoił. W sumie więc można by uznać, że zdobyłam Kilimandżaro z rękoma w kieszeni…
Nie mam pojęcia, jak długo idziemy – dwie godziny? Cztery? A może i sześć? Zupełnie straciłam poczucie czasu. Nie wiem, czy jesteśmy w połowie drogi, bliżej czy dalej. Nie wiem, która godzina. Idę. Pilnuję oddechu, powoli stawiam kolejne kroki, tak, żeby nie szarpać, nie przyspieszać, bo potem jest tylko gorzej. Jedna osoba z naszej ekipy decyduje, że dalej nie idzie. Nasz lider, Karol, pyta, czy ktoś jeszcze chce schodzić. Prosi o poważne, przemyślane decyzje. Idzie z nami tylko kilku Tanzańczyków, jeśli za chwilę kolejna osoba z ekipy będzie musiała zejść, będzie zmuszona zrobić to w asyście innego tragarza, co oznacza, że zostanie nam skromne wsparcie na samej górze, a to byłoby niebezpieczne. Myślę na serio o tym, że może powinnam zejść. Dobija mnie wiatr, jest mi zimno, martwię się o swoje palce. Jestem bardzo zmęczona. Czy to już moja granica czy stać mnie na więcej? Skąd mam to w sumie wiedzieć? Jak ocenić, gdzie kończy się ambicja, a zaczyna brawura? Nie mam pojęcia. Stoję i myślę. Nikt z ekipy nie wyrywa się do zejścia, więc i ja zostaję. Ale wierzcie mi – gdyby jeszcze ze dwie osoby z grupy stwierdziły, że chcą schodzić, nie wiem, czy nie zeszłabym z nimi.
Znów wpadam w trans i idę. Zaczyna boleć mnie głowa, huk wiatru męczy. Cały czas ruszam placami w rękawiczkach i wciąż nie do końca je czuję. Ktoś mówi, żeby się odwrócić. Patrzę za siebie i widzę, że świta! Na horyzoncie pojawia się nieśmiała poświata, jasność. Trudno jest mi nawet opisać, co wtedy poczułam – bardziej ulgę, czy radość, a może i wzruszenie? W każdym razie to był przełomowy moment w trakcie ataku szczytowego. Bo skoro zaczyna świtać, to znaczy, że zbliża się ranek. A skoro zbliża się ranek, to idziemy już kilka godzin i musimy być blisko szczytu. No i oczywiście – słońce oznacza ciepło! Ach, jak ja wyczekiwałam tych pierwszych promieni słonecznych, które dają nadzieję i przywracają siły. Szybko zaczyna się rozjaśniać. Na horyzoncie przed sobą widzę zarys grani – wreszcie jakiś punkt zaczepienia, czarna noc się skończyła! Karol mówi, że to Stella Point – przełęcz na wysokości około 5730 m.n.p.m. W tym momencie przypominam sobie, jak któregoś dnia przy posiłku nasz lider mówił, że jeśli ktoś dociera do tego punktu, to potem zazwyczaj zdobywa szczyt. Pytam, jak długo będziemy iść na Stellę. Karol odpowiada, że to oczywiście zależy, ale wydaje mu się, że około 40 minut. I to był moment, w którym po raz pierwszy NAPRAWDĘ pomyślałam, że WEJDĘ na Kilimandżaro. Że zdobędę ten szczyt, dam radę. 40 minut do przełęczy, a potem jeszcze około godziny, może więcej, na sam wierzchołek Uhuru Peak. Wreszcie jakieś konkrety, coś, czego można się uczepić. Odzyskałam siły, wiarę. Zaczęłam robić zdjęcia. Wiatr przestał przeszkadzać, zmęczenie i ciężki oddech zeszły na drugi plan. Idę na szczyt.
Docieram do przełęczy Stella Point, na ponad 5700 m.n.p.m. Jestem zmęczona, ale nie skonana. Jest już słońce, jestem dobrej myśli. Tymczasem Marek czuje się dużo gorzej. Mówiąc szczerze – wygląda bardzo źle. Idzie niepewnym krokiem, patrzę mu w oczy i widzę nie do końca obecne spojrzenie. Bardzo boli go głowa. Ciężko nam się rozmawia. Siadamy, żeby coś zjeść, ale on nie jest w stanie niczego przełknąć, nie chce też pić. Nie wygląda to dobrze. Wiem, że tu już nie ma żartów i mówię to, co myślę – że moim zdaniem nie powinien iść na szczyt. Zostaję oczywiście zupełnie zignorowana. Idziemy. Nasza grupa trochę się rozciąga, ale cały czas są obok nas Tanzańczycy. Droga na Uhuru Peak, najwyższy szczyt masywu Kilimandżaro, wiedzie przez labirynt lodowych stalagmitów. Jest pięknie, jest tak bardzo pięknie, a ja zupełnie nie mam siły i ochoty, żeby się tym zachwycać. Chcę dotrzeć do szczytu. Tu już nie ma ostrych podejść, idziemy łagodnie pod górę, a chwilowo nawet po płaskim. Znów zaczynam czuć znajome „prądy” w przedramionach – wysokość robi swoje. To już nie może być daleko.
I w końcu jest! Widzę dużą grupę ludzi i tablicę informującą, że właśnie jestem w najwyższym punkcie Afryki – Uhuru Peak na wysokości 5895 m.n.p.m. Tę samą tablicę wcześniej oglądałam na niezliczonej ilości zdjęć. A teraz proszę, stoję w kolejce po swoje zdjęcie. Co czuję? Ulgę. Radość, że ten koszmar się skończył i nie trzeba iść wyżej. Martwię się trochę o Marka, którego góra sponiewierała okrutnie, ale nie ma zlituj. Zarządzam wspólne zdjęcie na szczycie. A potem selfie. Robię jeszcze parę fotek, siedzimy trochę na kamieniu, ale nie ma żadnych wybuchów euforii, gratulacji ani padania sobie w ramiona. Jest tylko myśl – chodźmy stąd jak najszybciej.
W końcu zaczynamy schodzić w asyście Tanzańczyków. Teraz, kiedy zadanie zostało wykonane i schodzimy w dół, z każdym metrem powinniśmy czuć się lepiej. Stres trochę schodzi, nie jest już tak zimno. Wiatr ucichł, grzeje nas słońce. Mijają mnie ludzie idący na szczyt. Cieszę się, że mam to już za sobą. Część wspinaczy wygląda jak zombie – słaniają się na nogach, idą chwiejnym krokiem. Widzę, jak ktoś wymiotuje. Zastanawiam się, co ja bym zrobiła, gdybym czuła się tak jak oni. Jakie to jest koszmarnie trudne – ocenić, czy to już jest moment, kiedy trzeba odpuścić i zawrócić, czy też można jeszcze spróbować przesunąć granicę. Widzę młodą dziewczynę, Azjatkę o nieobecnym spojrzeniu, która nagle rzuca się na wielką skałę i wykrzykuje coś bez sensu. Kilku Tanzańczyków uspokaja ją i sadza na kamieniu. Znów wpadam w trans, tym razem na szczęście idąc w dół. W ogóle nie rozpoznaję drogi, choć przecież jeszcze kilka godzin temu szłam tędy pod górę. W kierunku szczytu leci helikopter – widocznie ktoś jednak źle ocenił swoje możliwości. Każdego dnia, przynajmniej raz dziennie, widzieliśmy na niebie maszynę lecącą na ratunek.
Droga w dół zajmuje kilka godzin, dłuży się niemiłosiernie. Marzę o tym, żeby położyć się w namiocie. Słońce przypieka, robi się gorąco, po szalonym, nocnym wietrze nie pozostał ślad. Koszmarny atak szczytowy wydaje się jakimś nieprawdopodobnym, złym snem. Docieram w końcu do obozu z którego startowaliśmy, Barafu Camp na wysokości 4673 m.n.p.m. Odbieram gratulacje od reszty naszej tanzańskiej ekipy, choć entuzjazmu we mnie niewiele. Dostaję przepyszny sok do picia – nie wiem już nawet, co to było, ale pamiętam, że właśnie tego potrzebowałam. Zjadam szybki obiad i idę do namiotu. Jestem potwornie zmęczona. Jest około południa, mamy kilka godzin na regenerację, ale to nie koniec wysiłku na dziś. Po południu będziemy schodzić do niższego obozu, Millenium Camp na wysokości 3800 m.n.p.m. Jeszcze około 900 metrów w dół. Nie myśl o tym. Spróbuj zasnąć.
Sen nie nadszedł, za to Marek spał jak zabity. Leżałam i myślałam. O tym, jak było trudno, a jednak się udało. W głowie ciągle słyszałam huk wiatru. Strasznie chciało mi się pić, więc piłam wszystko, co było pod ręką. W końcu trzeba było zacząć przygotowywać się do drogi w dół. Pakowałam plecak i nagle złapały mnie potworne skurcze łydek – czegoś takiego nie czułam nigdy wcześniej. Postanowiłam, że mimo wszystko nie będę płakać. Rozmasowałam sobie z grubsza łydki i poprosiłam koleżankę z ekipy o magnez – i tak mi nie pomoże w tej chwili, ale przynajmniej poczuję się lepiej psychicznie. Łyknęłam kilka tabletek i spróbowałam stanąć na nogi. To okazało się sporym wyzwaniem. Super. Ledwo stoję, moje nogi są jak z drewna, a przede mną jeszcze ze dwie godziny zejścia. Tak, zdecydowanie jestem w górach po raz ostatni w życiu.

W końcu w dół!
Schodzimy do niższego obozu. Droga jest prosta, moje nogi na szczęście przypominają sobie, jak się chodzi. Mamy okazję podziwiać wierzchołek Kilimandżaro. Nie chce mi się wierzyć, że jeszcze niedawno tam byłam. W obozie zjadam szybko kolację i idę spać, choć jest jeszcze jasno. I dzieje się cud – zasypiam od razu, śpię jak zabita, budzę się może raz na toaletę, a rano dobudza mnie budzik. Musiałam po prostu sponiewierać się jak zwierzę i wleźć na szczyt, żeby móc w końcu porządnie się wyspać!
Idziemy około 2000 metrów w dół, do bramy Mweka Gate na wysokości ok. 1800 m.n.p.m. Zejście momentami jest ostre, jest ślisko, trzeba uważać. Zaliczam efektowną glebę, ale jakie to ma znaczenie! Najważniejsze, że już dziś wieczorem będę mogła wziąć prysznic i wreszcie, po tygodniu, umyć głowę! Ta wizja jest dla mnie bardziej istotna od wczorajszego zdobycia szczytu. W końcu, po kilku godzinach drogi w dół, docieramy do bramy parku. Tu jeszcze spędzamy trochę czasu: wpisujemy się do księgi, aby móc otrzymać dyplomy potwierdzające zdobycie szczytu, jemy obiad, a nawet płacimy po dolarze za umycie butów. Jest gorąco, moim jedynym marzeniem jest prysznic. Ciągle nie czuję radości ani satysfakcji ze zdobycia szczytu. Chcę do hotelu, chcę się umyć i chcę iść spać.
Tak właśnie czułam się dzień po spełnieniu swojego marzenia. Było warto!
W kolejnym, ostatnim już wpisie (Kilimandżaro: mozołu historia prawdziwa. Część IV – „PO”), podzielę się swoimi przemyśleniami potrekkingowymi. Czy było tak, jak myślałam, że będzie? Co mi to dało? Czy poszłabym jeszcze raz? Zapraszam do śledzenia Musu Mozołu 🙂
Cały wpis czytało mi się z ogromną przyjemnością i z zapartym tchem. Gratuluję i podziwiam!
Miło mi 🙂 Zapraszam do śledzenia mozolnych przygód. Pozdrawiam!