Rok ma 365 dni, a urlopu nie chcą dać więcej niż 26. Ta dysproporcja jest powalająca i śmiało można określić ją mianem skandalu. Co by się jednak nie działo, jedno jest pewne: Tatry trzeba odwiedzić każdego roku, choćby nawet tylko na weekend. W 2015 r. udało mi się spędzić pod Tatrami cały tydzień. Tradycyjnie już umordowałam się jak zwierzę, i – także tradycyjnie – nieustająco jestem zachwycona naszymi wspaniałymi górami.Spośród kilku ubiegłorocznych wycieczek szczególnie zapadł mi w pamięci Szpiglasowy Wierch, zapewne dlatego, bo zdobywany był w palącym, lipcowym słońcu i nieziemskim ukropie. Duża część żółtego szlaku, który nas prowadził, wiedzie wschodnimi zboczami, w związku z tym poranne słońce przypiekało nas bezlitośnie. Ale po kolei…
Przede wszystkim: wstać rano. W przypadku gór rano oznacza naprawdę rano. To bardzo ciekawe, bo gdy jestem w górach mogę wstawać nawet o 4 i to nie boli. Gdybym miała wstawać o 4 rano do pracy, byłoby mi z tym bardzo źle. Prawdopodobnie po prostu bym nie wstała. Ale góry, zwłaszcza Tatry, to zupełnie inna historia. Przed nami fantastyczny, długi dzień: ponad 10 godzin na szlaku, 24 km. i prawie 1,5 km. przewyższenia. Po to właśnie jeżdżę w Tatry.
Zaczynamy od Palenicy Białczańskiej, czyli tam gdzie nie lubię, ale czasem trzeba. Spacer asfaltem to nic przyjemnego, mam go dużo w Warszawie, więcej nie potrzebuję, dlatego dziarskim krokiem pokonujemy trasę wiodącą Doliną Rybiego Potoku i oczekujemy zasłużonej nagrody. I jest, proszę bardzo, polana Włosienica, a z niej takie widoki. To będzie dobry dzień.
Stąd już tylko rzut beretem do Morskiego Oka, które wcześnie rano nie jest jeszcze pod turystyczną okupacją i można się cieszyć jego pięknem.
Przy schronisku wybieramy żółty szlak i ruszamy mozolnie pod górę. Idziemy drogą, która nazywana jest dość pogardliwie ceprostradą, bo jest prosta i każdy sobie tu poradzi. Być może. My też sobie poradzimy, chyba że dostaniemy wcześniej udaru słonecznego. Matko z ojcem, czy to słońce oszalało?
Nic to, już na pewno niedaleko. Nie ma nawet odrobiny cienia, więc idziemy cały czas, bo w takim słońcu nawet nie chce się odpoczywać. W międzyczasie podziwiamy wspaniałe tatrzańskie panoramy, próbując nazwać szczyty, które widzimy. Z naszą symboliczną znajomością tatrzańskiej topografii jest to pewne wyzwanie, no ale Mnicha, Cubrynę, Mięguszowieckie Szczyty i Rysy szczęśliwie rozpoznajemy. Tak nam się przynajmniej wydaje, tak więc w radosnym samozadowoleniu zbliżamy się do Szpiglasowej Przełęczy.
Przez całą drogę łudziłyśmy się, że na przełęczy i na szczycie będzie chłodniej, ale nie było. Na szczęście Szpiglasowa Przełęcz oferuje niezapomniane tatrzańskie panoramy, tak więc to na nich skupiłyśmy swoje zmysły.
Z przełęczy na szczyt Szpiglasowego Wierchu jest jeszcze kawałek. Pokonujemy go szybko, spędzamy tam chwilę i ruszamy w dół. Schodzimy do Doliny Pięciu Stawów, a po drodze czeka nas krótka zabawa z łańcuchami.
Odcinek z łańcuchami jest bardzo krótki i nietrudny, tak więc nie trzeba panikować. Drepczemy w dół po kamiennych stopniach i chłoniemy nieziemskie widoki. Podziwiamy Kozi Wierch, który zdobędę dokładnie miesiąc później, choć jeszcze o tym nie wiem.
Niebieskim szlakiem dochodzimy do schroniska, gdzie spędzamy chwilę, gdyż odstraszają nas tłumy turystów. Czeka nas długa droga w dół Doliną Roztoki. Mamy akurat niespodziewany przypływ mocy, więc radośnie podążamy naprzód. Słońce się trochę poddało i nie próbuje już nas ugotować, można wreszcie odetchnąć. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza czujemy już, że jesteśmy w domu, a ostatnie 40 minut asfaltem pokonujemy siłą rozpędu. I już po wszystkim.
To był dobry dzień. To była świetna trasa. Polecam każdemu, niezależnie od tego, czy dopiero zaczyna przygodę z Tatrami, czy jest już zniewolony. Chętnie wybrałabym się raz jeszcze, gdyby nie to, że tyle innych szlaków czeka na to, żebym je rozdeptała…
Ja chcę w Tatry!!! 💜