Zapraszam do lektury relacji z przejścia pierwszego etapu szlaku HRP – z Hendaye do Lescun. Wędrówka przez Kraj Basków miała być zaledwie rozgrzewką przed prawdziwymi Pirenejami, tymczasem przyszło nam zmagać się z koszmarnymi upałami, które zamieniły nietrudną w sumie drogę w walkę o przetrwanie.
Przed lekturą relacji zachęcam do zapoznania się z wpisem praktycznym na temat szlaku HRP: Szlakiem HRP przez Pireneje – tam znajdziecie odpowiedzi na najczęściej pojawiające się pytania takie jak: czym jest szlak HRP, ile ważyły nasze plecaki, czy mieliśmy mapę papierową itd.
W relacji wszystkie informacje na temat liczby przebytych przez nas kilometrów, a także podejść i zejść, podaję w oparciu o wskazania mojego zegarka. Często różnią się one od danych zawartych w przewodniku. Nie pytajcie, kto ma rację – zegarek czy przewodnik. 🙂
Przenieśmy się więc do Francji, nad Ocean Atlantycki, do Hendaye. Jest gorący, lipcowy poranek… i co dalej?
12.07.2022
DZIEŃ 1. Hendaye – Col de Lizuniaga
29,5 km / 🠕1442 m. / 🠗1268 m.
Spełnianie marzeń zadziwiająco często nie ma w sobie nic z przyjemności. Tak też było i w tym przypadku. Obudziliśmy się na campingu w Hendaye – niewyspani, bo zasnęliśmy po północy, a poprzednią noc zarwaliśmy ze względu na wczesny lot do Paryża. Było gdzieś około siódmej, a upał już dawał się we znaki. Przed nami długi dzień, ze sporym podejściem, a ja nie miałam absolutnie żadnych złudzeń – nie będzie miło. Czekało nas prażenie się w bezwzględnym słońcu i prawdopodobnie głębokie refleksje o tym, po co nam to było. Witamy na HRP!

„I trzeba było tu zostać!” – napisała mi moja koleżanka. Prawdopodobnie słusznie.
Zebraliśmy się z campingu i ruszyliśmy w stronę plaży. To tu, przy Residence Croisière, rozpoczynają się szlaki HRP i GR10. Francuski szlak GR10 doczekał się tablicy informacyjnej, natomiast nie znajdziemy niestety żadnej wzmianki o HRP, bo to taki szlak – widmo: nie jest oznakowany, wiedzie fragmentami innych szlaków, takich jak m.in. GR10, GR11, a czasem wszelkie oznakowania zanikają i trzeba sobie radzić samemu. Na plaży cykamy sobie selfie, na którym jesteśmy jeszcze w miarę czyści, szczęśliwi i wypoczęci (prawdopodobnie ostatni raz na tej wycieczce) i ruszamy ku przygodzie, ku mozołowi, ku Morzu Śródziemnemu!




Pierwszy dzień na szlaku HRP był jednym z najtrudniejszych w trakcie całej naszej wędrówki. Winowajca był tylko jeden – upał. Pamiętam podejście na jeden z pagórków (Choldokogagna, 486 m.n.p.m.), z których roztaczał się całkiem niebrzydki widok na wybrzeże. Szłam, upocona i ugotowana, z głową pełną myśli – jak mam przejść 850 kilometrów, skoro na pierwszych podejściach jest już tak ciężko? Na szczęście mam tego typu wspomnienia z każdego chyba szlaku, jakie do tej pory przechodziliśmy, uznałam więc, że kryzys i lekka panika pierwszego dnia są normalne.
Ponad trzydziestostopniowe upały powodowały, że bardzo chciało nam się pić i szybko wyczerpał nam się zapas płynów. W ogóle zaopatrzenie w wodę było niemałym wyzwaniem w Kraju Basków – moglibyśmy pić bez umiaru, ale źródeł było niewiele, więc musieliśmy racjonalnie gospodarować zasobami. Marek wyszukał jednak na mapie nieodległe źródełko i poszedł z nadzieją, że uda się naczerpać trochę wody, a ja w tym czasie siedziałam w cieniu i z niepokojem wpatrywałam się w horyzont. Majaczył tam dość wyniosły szczyt z antenami na szczycie. Patrzyłam na niego i myślałam: „proszę, żebyśmy tylko tam nie szli”. Kilka godzin później, kiedy rozpływałam się w upale na podejściu na ten wierzchołek o wdzięcznej nazwie La Rhune, śmiałam się z własnej naiwności. Cóż, był to mój pierwszy dzień na HRP i nie mogłam jeszcze wiedzieć, że ten szlak prowadzi przez wszystko, co najwyższe i najtrudniejsze, a także nie uznaje dróg na skróty. To esencja mozołu.

Zanim jednak wdrapaliśmy się na La Rhune (905 m.n.p.m.), minęliśmy położoną na granicy francusko – hiszpańską przełęcz Col d’Ibardin (317 m.n.p.m.), gdzie urządziliśmy sobie krótką przerwę w barze i wypiliśmy zimne napoje. Na szlaku każde miejsce, w którym można było zamówić zimną colę, było dla mnie na wagę złota. Sama przełęcz Ibardin przypomina nieco Gubałówkę – można tam kupić mydło i powidło, zjeść i napić się do woli. Za Col d’Ibardin rozpoczął się mozół ostateczny dnia pierwszego, czyli wspomniane wejście na La Rhune. Wiodące utwardzoną drogą, obiektywnie nietrudne, ale w pełnym słońcu, bez wiatru, było to przeżycie niemające wiele wspólnego z tym, co zazwyczaj rozumie się przez „spełnianie marzeń”.
Na szczycie natomiast trwała sielanka. Musicie wiedzieć, że piechotą docierają tam jedynie desperaci lub nieszczęśnicy przemierzający HRP, a cała reszta wjeżdża na górę wygodną kolejką od strony francuskiej. Tak więc kiedy leżałam półżywa na kamieniu i próbowałam wyrównać oddech, dookoła przechadzali się spacerowicze z nienagannymi fryzurami, bez śladów potu i ogólnego upodlenia, za to z wielkim zapałem do robienia milionów selfie. Muszę jednak przyznać, że widoki z La Rhune są wyśmienite. Na dodatek pasą się tu wyjątkowo fotogeniczne konie, nic więc dziwnego, że jest to miejsce popularne wśród turystów.


Zejście okazało się sporym wyzwaniem. Ścieżka nie była do końca oznakowana, do tego, zwłaszcza na początku, dość niewygodna, skalista. W efekcie kiedy dotarliśmy do jakiegoś zacienionego miejsca, zalegliśmy tam na prawie godzinę… Było już po 18.00, mieliśmy w nogach ponad 25 kilometrów, ale do miejsca, w którym chcieliśmy spać, jeszcze kawałek… Zebraliśmy się w sobie i zeszliśmy w końcu na hiszpańską przełęcz Col de Lizuniaga (230 m.n.p.m.). Tam odszukaliśmy wskazany w przewodniku Cicerone Hostal-Restaurante Lizuniaga i zapytaliśmy o możliwość rozbicia namiotu. Tutaj też miałam możliwość w praktyce wykorzystać moją (bardzo słabą!) znajomość hiszpańskiego, bo właściciele nie mówili po angielsku. Udało się! Rozbiliśmy namiot na polu campingowym (za darmo), zamówiłam nam dwie zimne cole (to najważniejsze!), a pan wskazał mi miejsce, gdzie znajduje się źródło wody. Po prowizorycznym prysznicu, odpoczynku, nawodnieniu i najedzeniu, kiedy wreszcie zrobiło się chłodniej, oboje uznaliśmy, że w gruncie rzeczy nie było tak źle, czujemy się dobrze i może w jakiś sposób uda nam się przejść te 850 kilometrów. Może.

13.07.2022
DZIEŃ 2. – Col de Lizuniaga – Arizkun
27 km / 🠕871 m. / 🠗845 m.
Budzik zadzwonił przed 5 rano. W pierwszej chwili pomyślałam, że to musi być pomyłka, bo było zupełnie ciemno. Dopiero później sprawdziliśmy, że w lipcu, w Kraju Basków, wschodów słońca należy spodziewać się około 6.30. Postanowiliśmy zaczekać, aż zrobi się choć trochę jasno, zwłaszcza że cała okolica spowita była mgłą.
Spakowaliśmy namiot i ruszyliśmy w trasę około 6.20, delektując się porannym chłodem, różowymi chmurami i… prawie płaską trasą. Szybko i sprawnie dotarliśmy na przełęcz Col de Lizarrieta (441 m.n.p.m.), minęliśmy zamknięty bar i hotel i ruszyliśmy ku kolejnym przełęczom. Bardzo lubiłam te chwile o poranku, kiedy byliśmy na szlakach zupełnie sami, szło się tak lekko, zupełnie bez mozołu. No i, co najważniejsze, bez słońca.

Wędrowaliśmy zielonymi pagórkami wzdłuż granicy hiszpańsko – francuskiej. W oddali majaczył szczyt La Rhune, który tak sponiewierał mnie dzień wcześniej. Słońce niestety rozpoczęło już swój piekielny spektakl, dlatego często robiliśmy postoje w cieniu i liczyliśmy każdą kroplę wody. Tego dnia czekało nas jedno dłuższe podejście – na przełęcz Col Bagacheta (793 m.n.p.m.). Uporaliśmy się z nim, a na zejściu walczyliśmy z chaszczami i kłującym zielskiem, które zarastało ścieżkę. Pamiętam z jaką radością powitałam źródełko wody w wioseczce Azpilicueta (370 m.n.p.m.), gdzie w końcu mogliśmy opić się do woli.


Malutkie baskijskie miasteczko Arizkun (280 m.n.p.m.) okazało się nadzwyczaj sympatyczne. Dotarliśmy tu po 15:00, przysiedliśmy w barze i zamówiliśmy zimne napoje. Wspinając się na wyżyny swoich umiejętności językowych, zapytałam po hiszpańsku gdzie jest sklep. Miła pani wyjaśniła mi powoli i wyraźnie, jak tam dojść, a potem sama przeszła się do sklepu, żeby sprawdzić godziny otwarcia. Udało nam się znaleźć wolny pokój w hotelu (Casa Gotxea, 50 euro/pokój), co bardzo mnie ucieszyło, bo w okolicy nie ma zbytnio dobrych miejsc na biwak, poza tym marzyłam o porządnym, chłodnym prysznicu. Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy (co było wyzwaniem, bo sklep nie był samoobsługowy, a pan mówił po hiszpańsku/baskijsku), zjedliśmy lody i szykowaliśmy się psychicznie do jutrzejszego starcia z piekielnym słońcem.


14.07.2022
DZIEŃ 3. – Arizkun – Aldudes
13,5 km / 🠕633 m. / 🠗558 m.
Tego dnia mieliśmy powrócić na francuską stronę. Tak zresztą wypadało – w końcu 14 lipca to we Francji święto narodowe. Etap wydawał się śmiesznie krótki i początkowo planowaliśmy iść dalej, ale panujące upały skutecznie wybiły nam z głowy takie pomysły. Ruszyliśmy po 6.00, zostawiając za sobą ciche i senne jeszcze miasteczko Arizkun. Czekało na nas podejście przez las, a następnie przez chaszcze i gęste paprocie. Tego dnia sporo szliśmy na tak zwanego czuja, bo oznakowań szlaku nie było, a rzeczywistość nie do końca odzwierciedlała to, co napisano w przewodniku. Było więc błąkanie się po polach i przedzieranie się przez kłującą zieleninę. Wspaniała zabawa, polecam.



Wlekłam się tego dnia niemiłosiernie, robiliśmy przerwy w każdym chyba zacienionym miejscu. Po drodze mijaliśmy niewielkie strumyki, gdzie mogliśmy uzupełnić wodę – i całe szczęście, bo pić chciało się cały czas. Najwyższym punktem na trasie był szczyt Burga (872 m.n.p.m.) – trochę się natrudziliśmy, aby w ogóle go znaleźć, ale udało się! Już o godzinie 12:15 zameldowaliśmy się w Aldudes (370 m.n.p.m.).
Słońce w zenicie, a ja u kresu sił. Tego dnia w Aldudes zapowiadano 37 stopni, natomiast trzy dni później temperatura miała przekroczyć 40 stopni. Przy takich temperaturach nie ma już żartów – bardzo łatwo się odwodnić lub nawet zafundować sobie udar. Dlatego jednogłośnie zdecydowaliśmy, że drugą część dnia spędzamy w cieniu, leżąc i pijąc. Namiot rozbiliśmy na miejskim polu campingowym (darmowym) niedaleko strumyka i napadliśmy na sklepik (zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo z okazji święta narodowego sklep zamykał się o 12:30). W Aldudes wędrowcy zdecydowanie są rozpieszczani – za 2 euro można tu nawet wziąć prysznic! Działa tu punkt informacji turystycznej z przemiłą obsługą, choć jeden z pracujących tam panów wmawiał mi, że upały są wspaniałe i lepiej, żeby było ciepło niż zimno. No nie. Wieczór spędziliśmy w baskijskiej knajpie, racząc się miejscowymi napitkami i przysmakami i marząc o ochłodzeniu.


15.07.2022
DZIEŃ 4. Aldudes – Refuge d’Aspegi
32 km / 🠕1536 m. / 🠗1014 m.
Czwartego dnia wędrówki podjęliśmy kolejną próbę przechytrzenia słońca. Wyruszyliśmy w drogę przed 5.00, w kompletnych ciemnościach, z czołówkami na głowach. Szlak zgubiliśmy już jakieś siedem minut po starcie, ale na szczęście szybko się odnaleźliśmy. Udało nam się podejść prawie 500 metrów na przełęcz Col de Mizpira (832 m.n.p.m.), gdzie zaczęło się rozjaśniać. Podziwialiśmy więc jeden z wielu przepięknych wschodów słońca na trasie, ciesząc się ostatnimi chwilami chłodu. Przyznaję, cała wędrówka przez Kraj Basków to był trochę wyścig – rano staraliśmy się cisnąć ile się da, bo już o 9.00 czy 10.00 było po prostu nieznośnie. No ale czy ktoś wyrusza na HRP oczekując przyjemności? No dajcie spokój.


Wędrowaliśmy częściowo wygodną, zacienioną drogą, a potem dla odmiany widokową granią. Przy granicy francusko – hiszpańskiej, w okolicy Col de Burdincurutcheta (1092 m.n.p.m.) nabraliśmy wody z kranu (to zdecydowanie wymaga odnotowania!). Jednym z ciekawszych miejsc na trasie była przełęcz Col de Roncevaux, zwana także Puerto de Ibaneta (1057 m.n.p.m.). Pamiętacie z lekcji polskiego „Pieśń o Rolandzie”, który tak pięknie umierał? Otóż umierał on w pobliskim wąwozie Roncevaux, i z tej okazji wystawiono mu tam monument. W tym miejscu nasz szlak HRP łączy się z Camino, w związku z czym mijały nas tabuny wędrowców idących w przeciwnym kierunku.



Trzy zielone literki EAU i kranik poniżej to na HRP w Kraju Basków synonim luksusu.
Z przełęczy zeszliśmy do miejscowości Roncesvalles (930 m.n.p.m.), choć w sumie nie musieliśmy tego robić, bo dalsza droga szlakiem HRP wiodła w górę. W Roncesvalles są jednak bary i restauracje, poza tym jest to jeden z przystanków dla pielgrzymów wędrujących do Santiago de Compostela, z okazałą kolegiatą i kilkoma innymi ciekawymi budowlami. Byliśmy na szlaku zaledwie cztery dni, dlatego miałam jeszcze siłę na odwiedzanie miejsc nie leżących bezpośrednio na szlaku (potem takie szaleństwa nawet nie przechodziły mi przez myśl). W Roncesvalles zjedliśmy obiad, uzupełniliśmy zaopatrzenie i wróciliśmy na Col de Roncevaux. W sumie zajęło nam to jakieś 1,5 godziny. Rozpoczęliśmy powolne podejście na przełęcz Col de Cize (1430 m.n.p.m.), gdzie znajduje się dziwna konstrukcja z telefonem alarmowym. Z radością powitałam podmuchy wiatru, dzięki którym gotowałam się nieco mniej. Dotarliśmy w końcu na przełęcz Col d’Intzondorre (1375 m.n.p.m.), gdzie z kolei znajduje się schron awaryjny – tego typu przybytki będziemy jeszcze nieraz mijać na szlaku i nieraz z nich skorzystamy.
Choć na zdjęciach poniżej nie widać żywego ducha, to wierzcie mi – waliły tu tłumy, większość to wędrowcy przemierzający Camino, i wszyscy, bez wyjątków, szli w przeciwnym kierunku. Wdaliśmy się w rozmowę z pewnym Chorwatem, który w lekkiej panice chciał się upewnić, że tym szlakiem dojdzie do Roncesvalles. Uspokoiliśmy go, że tak, bo stamtąd właśnie idziemy, a potem pan Chorwat zaczął opowiadać nam, jak wielu Polaków spędza wakacje w Chorwacji. Stwierdził, że nic dziwnego, bo Polska ma tylko dostęp do oceanu, a w oceanie woda jest zimna (?!). Uznaliśmy, że upały nie sprzyjają nikomu. Zaczerpnęliśmy wody ze źrodełka przy poidle dla bydła („krowia woda” – tak potem ją określaliśmy) i ruszyliśmy dalej. Naszym celem tego dnia było niestrzeżone, hiszpańskie schronisko Refuge d’Azpegi (984 mn.p.m.), nie leżące na HRP, ale nieco obok, na szlaku GR11.


Dzień był dość długi, ale szlak w większości dobrze oznakowany i pozbawiony trudności. Mimo wszystko pamiętam do dziś, jaką radość wywołał we mnie widok schroniska, z płynącym obok strumykiem i źródełkiem wody pitej obok. Tę noc spędziliśmy w czystym, przytulnym, bezobsługowym schronisku, w towarzystwie dwóch Francuzek – Manon i Aurore, z którymi mijaliśmy się już na trasie i będziemy się jeszcze mijać nieraz. Zimna woda ze strumyka skutecznie zmyła z nas mozół czwartego dnia wędrówki, a kolacja jedzona w cieniu drzewa smakowała wybornie.

Nie wchodziliśmy. Przynajmniej nie tym razem.

16.07.2022
DZIEŃ 5. Refuge d’Aspegi – Col Bagargui
30,5 km / 🠕1495 m. / 🠗1136 m.
Tym razem wędrówkę rozpoczęliśmy już o 4:25, maszerując w blasku księżyca i oddychając pełną piersią, bo tylko w nocy temperatury na to pozwalały. Na szczęście pierwsze kilometry wiodły wygodną i szeroką ścieżką. Trudności zaczęły się przy bardzo nieprzyjemnym zejściu prowadzącym do rzeki i mostku Pont de Chubigna (746 m.n.p.m.). Najpierw nie mogliśmy tego zejścia znaleźć w ciemności, a potem okazało się, że jest tam dość stromo. Postanowiliśmy więc chwilę poczekać, aż zacznie się rozjaśniać, przy okazji jedząc śniadanie. Po około 20 minutach ruszyliśmy i przekonaliśmy się, że w sumie nie było aż tak trudno. Potem czekało nas jedynie 300 metrów podejścia na przełęcz Col d’Errozate (1076 m.n.p.m.), gdzie powitało nas wschodzące słońce. No cześć, dzień dobry, hola i bonjour, wcale nie tęskniliśmy.


Po tej rozgrzewce byliśmy gotowi na deser, taki w stylu HRP. Zeszliśmy do Egurgui (850 m.n.p.m.), zjedliśmy drugie śniadanie, po czym ruszyliśmy na kolejne przełęcze – Col Curutche (1285 m.n.p.m.) i Col d’Oraate (1302 m.n.p.m.). Jakiej porady udzielił nam nasz przewodnik? Ano: „As both path and marks are missing you’ll have to find your own way”. Czyli w skrócie – nie ma szlaku, nie ma znaków, radźcie sobie! Aplikacja maps.me, której także wtedy używaliśmy, wskazywała ścieżki, które nie istniały w rzeczywistości, także sami wyznaczaliśmy sobie azymut. I tak na przykład wypatrzyliśmy dorodnego konia na grani i stwierdziliśmy – cała naprzód, wprost na konia! Wdrapywaliśmy się na trawiasty pagór, który był jednak zadziwiająco stromy, a ponieważ było już po 9:30, słońce nie miało litości. To podejście było jednym z bardziej wymagających w pierwszych dniach wędrówki i nie jest to tylko moja opinia – wspominali je także inni wędrowcy, z którymi wymienialiśmy się wrażeniami na trasie. Jedna z dziewczyn, Brytyjka idąca HRP, mówiła, że na tym podejściu dostała udaru słonecznego. Na szczęście potem było już dużo lepiej – włączył się wiaterek, pojawiła się ścieżka (bo doszliśmy do szlaku GR10), było łagodniej i całkiem widokowo.







Dalsza droga wiodła przez las, w którym rosło sporo jagód. Zeszliśmy do drogi D18 (990 m.n.p.m.), gdzie wstąpiliśmy do baru/restauracji Chalet Pedro. W tym momencie chciałabym pozwolić sobie na małą dygresję dotyczącą Francji, Francuzów i ich stosunku do jedzenia. Otóż Francuzi jedzą na komendę, w ściśle wyznaczonych godzinach, a brak rezerwacji w restauracji najczęściej skutkuje przymusową głodówką, bo bez rezerwacji nie zjesz obiadu (najczęściej 12:30 – 14:00), ani w ogóle nic innego, bo w godzinach obiadu serwowany jest wyłącznie obiad, na który przecież nie masz rezerwacji. Uff. Cóż, nie byliśmy tym specjalnie zaskoczeni, bo trochę francuskich emigracji już przeżyliśmy, a w zeszłym roku przeszliśmy fragment szlaku GR5 we francuskich Alpach (Spacerem przez Alpy Francuskie – informacje praktyczne o szlaku GR5). Mimo wszystko jednak każda próba zamówienia czegoś do jedzenia w jakiejkolwiek knajpie/restauracji/schronisku na szlaku wywoływała u mnie szybsze bicie serca: czy tym razem się uda? Czy jest odpowiednia godzina? Czy JUŻ MOŻNA, czy JESZCZE MOŻNA czy też JUŻ NIE MOŻNA jeść?
W Chalecie Pedro nie można było. To znaczy można, ale tylko z wcześniejszą rezerwacją, a robienie rezerwacji w restauracjach jest ostatnią rzeczą o której my – ociekający mozołem wędrowcy – moglibyśmy pomyśleć. Na szczęście udało się zamówić dwie zimne cole, co zawsze jest dobrym pomysłem.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając niestrzeżone schronisko Refuge Aterbea (990 m.n.p.m.) a także całkiem przyjemny teren biwakowy. Zajrzałam też do drugiej knajpy, która znajdowała się niedaleko, tylko po to, aby dowiedzieć się, że tam też nic nie zjem. Mieliśmy oczywiście swoje jedzenie, ale miałam ochotę na szczyptę burżujstwa, które nie było mi jednak pisane. Nic dziwnego, burżujstwo raczej nie idzie w parze z mozołem.
Podejście przez las było, hmm… po raz kolejny mogłabym napisać, że straszne, bo było gorąco, ale to nie odda całej prawdy. Szliśmy w takiej duchocie, że pierwszy raz na tej wycieczce miałam ochotę po prostu się rozpłakać (i rozpłakałam się!), rzucić plecak (i rzuciłam!) i wrócić do domu (i nie wróciłam!). Czułam, że się gotuję, ciągle chciało mi się pić. Zrobiliśmy przerwę nad sztucznym jeziorem na wysokości 1120 m.n.p.m. zastanawiając, się co dalej, bo wydawało mi się, że nigdzie dalej już dziś nie dojdę, a HRP jest najgorszym szlakiem na świecie. Po długim odpoczynku i przeanalizowaniu różnych możliwości noclegowych stwierdziliśmy, że spróbujemy jednak dojść na Col Bagargui (1327 m.n.p.m.), gdzie mieści się wielki kompleks turystyczny Iraty. Mają tam wszystko – schronisko, prysznice, zimne napoje, sklep – Ziemia Obiecana dla wędrowców! Zadzwoniłam tam i zapytałam, czy mają miejsca w schronisku – mieli (15 euro/os). To wystarczyło, żebym zapomniała o swoim wielkim kryzysie i dotoczyła się na przełęcz Bagargui.
Wieczorem piątego dnia HRP okazało się, że burżujstwo idzie jednak w parze z mozołem. Na kolację wybraliśmy się do restauracji (oczywiście wcześniej zarezerwowałam miejsce, ha!), gdzie objadaliśmy się do nieprzyzwoitości, nasz pokój w schronisku miał klimatyzację, a z tarasu restauracji roztaczał się cudowny widok na Pireneje. Mój kryzys ustąpił, przynajmniej do następnego wschodu słońca.



17.07.2022
DZIEŃ 6. Col Bagargui – Cabane d’Ardane
22 km / 🠕977 m. / 🠗1001 m.
Do tej pory większość etapów naszej wędrówki była określana w przewodniku jako „łatwe etapy w normalnych warunkach”. Warunki były jednak dalekie od normalnych z uwagi na piekielne temperatury, a tymczasem dzisiejszy fragment przewodnik uznał za „wymagający i ciężki”. Cóż, pozostało nam głęboko westchnąć i ruszyć w drogę.
Czekało nas dziś wejście na pierwszy dwutysięcznik na trasie – Pic d’Orhy (2017 m.n.p.m.). Wmawiałam sobie, że tak wysoko na pewno będzie wiało, więc te 700 metrów podejścia trzeba po prostu załatwić z rana, a potem już tylko chillować z wiatrem we włosach.
Było nieco inaczej.





Przede wszystkim wyszliśmy za późno. Bo trochę przed szóstą to jest późno, jeśli ścigasz się z piekielnym słońcem. Cóż, nie jest łatwo wygrzebać się z czystego, wygodnego łózka w klimatyzowanym pokoju. Kolory nieba może i były spektakularne, ale już wiedziałam, że będziemy się gotować w połowie podejścia. Na szczęście rano człowiek ma jeszcze w sobie trochę świeżości (ale nieprzesadnie dużo), więc mimo wszystko szło się nieźle. Wkrótce zaczęło się też robić emocjonująco – czekał nas spacer całkiem eksponowaną granią, z pięknymi widokami na szczyt.


Kiedy w końcu weszliśmy na górę, rozgrywał się tam mały dramat – wycieczka nastolatków z dorosłymi opiekunami kłębiła się wokół jednego chłopaka, który ewidentnie dostał udaru słonecznego i nie było z nim kontaktu. Nikt z nich nie miał nic do picia – nie wiem, jak to jest możliwe, ale te dzieciaki w ogóle nie wyglądały na przygotowane do tego typu wycieczki. Połowa z nich nie miała żadnego nakrycia głowy. Oddaliśmy im jedną butelkę z wodą i dorzuciliśmy elektrolity. Później mijaliśmy ich raz jeszcze – opiekun niósł wtedy na plecach jedną z dziewczynek, która nie była w stanie samodzielnie iść.
Na szczycie posiedzieliśmy dłuższą chwilę, podziwiając rozległe panoramy, ale także przeszukując przewodnik, mapę google i aplikację maps.me w poszukiwaniu potencjalnych źródeł wody. Po tym, jak oddaliśmy jedną butelkę, zostaliśmy z litrem wody na dwie osoby, a upał nie odpuszczał. Niestety wszystko wskazywało na to, że w okolicy żadnej wody nie znajdziemy. Zeszliśmy 500 metrów do Port de Larrau (1585 m.n.p.m.) i zdecydowaliśmy, że zboczymy nieco ze szlaku HRP. Zamiast iść na kolejny szczyt Pic de l’Achourterrigagna, zeszliśmy jeszcze około stu metrów w dół asfaltem, po czym dotarliśmy do utwardzonej drogi, która biegnie u podnóża tej góry. Jest to wariant na złą pogodę, ale dla nas najważniejsze było to, że według mapy powinny się tu znajdować źródła wody (gdybyśmy szli grzbietami, wody nie byłoby na pewno). W butelce zostało nam ledwie kilka łyków, a my mijaliśmy kolejne źródełka… zupełnie wyschnięte. Świetnie, przyjdzie nam się tu zasuszyć – myślałam sobie, mając w głowie obraz ledwo przytomnego chłopaka na szczycie Pic d’Orhy.
Na szczęście zostaliśmy uratowani przez pasterza. Najpierw wypatrzyliśmy jego chatkę, następnie zapukaliśmy do drzwi i zapytaliśmy, czy pan pasterz nie uratowałby nam życia, użyczając trochę wody. Pan z uśmiechem wskazał na kran zamontowany obok domku, powiedział, że woda jest zdatna do picia i że możemy korzystać do woli. Opiliśmy się do nieprzyzwoitości, a następnie napełniliśmy do pełna wszystkie pojemniki jakie mieliśmy. Tego dnia wody już nam nie brakowało.



Na HRP wróciliśmy przed szczytem Betzulagagna (1590 m.n.p.m.), a potem trochę oszukaliśmy, bo szczyt Gastarrigagna (1732 m.n.p.m.) obeszliśmy bokiem, idąc GR12, bez wchodzenia na wierzchołek. Doprawdy, determinacja HRP, aby wchodzić na wszystko, co choć trochę wystaje ponad powierzchnię, bywała irytująca.
Zejście do niestrzeżonego schroniska Cabane d’Ardane wymagało nieco improwizacji, bo znów nie było ani ścieżki, ani oznakowań, ale bezbłędnie dotarliśmy do celu. Było to jedno z przyjemniejszych miejsc biwakowych – położone nad strumykiem (siedziałam w nim ponad godzinę), w pięknym otoczeniu. Razem z nami spało tu jeszcze kilka osób, ale większość zdecydowała się na rozbicie namiotów a nie nocleg pod dachem. Wieczorem odwiedziło nas stado owiec, które później było zaganiane na sąsiednie wzgórze przez psa o żelaznej kondycji. Po ciężkim dniu i stresie związanym z brakiem wody, odpoczynek w takim miejscu był jak wygrana na loterii.







18.07.2022
DZIEŃ 7. Cabane d’Ardane – Source de Marmitou
26 km / 🠕1300 m. / 🠗900 m.
Tym razem ruszyliśmy o 4:50, w świetle czołówek, po raz kolejny próbując wydrzeć jak najwięcej kilometrów przed wschodem słońca. Szczęśliwie na trasie nie było żadnych trudności – ścieżka była wygodna, pięła się łagodnie w górę, nie mieliśmy też większych problemów z nawigacją. Wschód słońca powitaliśmy tak jak zwykle – z mieszanką zachwytu i zniechęcenia, bo upał już pukał do drzwi. Wędrowaliśmy granicą francusko – hiszpańską, podziwiając w oddali Pic d’Orhy, na którym byliśmy wczoraj. Po około 8 kilometrach, przed godziną 10, dotarliśmy do hiszpańskiego schroniska Refugio de Belagua (1428 m.n.p.m.).




Stopniowo zaczęli do nas dołączać inni wędrowcy idący HRP, z którymi wczoraj biwakowaliśmy przy Cabane d’Ardane. Wszyscy równie ugotowani, bo mimo dość wczesnej pory było nieznośnie gorąco. Zrobiliśmy sobie wspólnie dłuższą sjestę, pijąc zimne napoje i jedząc tortilla de patatas, które smakowało nieziemsko. Razem też zastanawialiśmy się co robić – ruszać w dalszą drogę czy może po prostu zalec tu do wieczora, a wędrówkę kontynuować, kiedy choć trochę się ochłodzi? Do podejścia mieliśmy ponad 600 metrów, a najgorsze było to, że nigdzie na tej trasie nie ma źródeł wody. Mimo wszystko postanowiliśmy jednak ruszyć, wiedząc, że będzie ciężko.
Początkowo szlak wiódł przez las, więc było sporo cienia. Minęliśmy wędrowca, który właśnie schodził z przełęczy i ostrzegł nas, że wyżej cienia już nie ma i jest bardzo gorąco. Wkrótce wkroczyliśmy w prawdziwie księżycowy krajobraz – otaczały nas jedynie wapienne skały, większość roślinności wyparowała, a temperatura przekroczyła skalę przyzwoitości. Nie było już żadnego schronienia, żadnego ratunku.




Mimo wszystko, gdyby pominąć nieludzki upał, był to bardzo ładny, ciekawy fragment trasy. Było nieco wspinaczki, dużo rozsypanych kamieni i widoki na szczyty, którymi wędrowaliśmy dzień wcześniej. Celowo pominę opis wszystkich kryzysów, jakich doświadczyłam na tym podejściu – uwierzcie na słowo, że było tego dużo, tak samo jak brzydkich słów rzucanych na wiatr (a nie, wiatru przecież nie było. Rzucanych na rozgrzaną skałę). Wściekła i ledwo żywa weszłam jednak na przełęcz Col d’Anaye (2086 m.n.p.n.), gdzie przebiega granica między Hiszpanią i Francją. Następnie rozpoczęliśmy zejście do Francji, w dolinę Anaye, które nie było długie, a jednak się dłużyło… Finalnie dotarliśmy do miejsca zwanego source de Marmitou (1851 m.n.p.m.), które okazało się przepięknym końcem świata, i tam rozbiliśmy namiot.
Tego dnia byłam naprawdę wykończona, jednak wystarczyła długa kąpiel w strumyku, ochłodzenie i porządną kolacja, aby okazało się, że zmęczenie było tylko chwilowe. Pocieszaliśmy się, że głównym powodem, dla którego jest tak ciężko, są upały, a te przecież nie mogą trwać wiecznie. Dodatkowo następnego dnia czekało nas krótkie i łatwe zejście do Lescun, gdzie kończy się pierwszy etap HRP. Świadomość, że pierwszy mały sukces jest tak blisko, była pomocna i mimo wszystko wprawiała w dobry humor.


19.07.2022
DZIEŃ 8. Source de Marmitou – Lescun
11 km / 🠕85 m. / 🠗1029 m.
Ósmy dzień na HRP zaplanowaliśmy tak, aby mieć jak najwięcej czasu na odpoczynek w Lescun. To całkiem solidny przyczółek cywilizacji, ze sklepem, barami i kempingiem, więc chcieliśmy dotrzeć tam na tyle wcześnie, aby bez pośpiechu zrobić zakupy, pranie, a także po prostu, tak po ludzku odpocząć. Zejście miało trwać około 3 godzin, tak więc mogliśmy pospać nieco dłużej niż zazwyczaj i o godzinie 8:00 rozpoczęliśmy marsz. Upał nie miał już znaczenia, bo wiedziałam, że tam, gdzie idę, czeka na mnie zimny prysznic i zimna cola.


Faktycznie zejście do Lescun okazało się bezbolesne, choć był tam fragment dość stromy (na szczęście wiodący przez las). Kiedy dotarliśmy do cywilizacji, pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście do sklepu, przede wszystkim po colę, ale też po jakieś przekąski. Siedzieliśmy na ławeczce przed ratuszem i pałaszowaliśmy nasze łupy. Dookoła kręciło się sporo wędrowców, większość z niewielkimi plecakami, bo to najwidoczniej rozsądni ludzie.
Potem zaczęliśmy iść w stronę kempingu Lauzart, który jest nieco oddalony od centrum wioski (jest tam tez trochę podejścia, z czego nie zdawałam sobie sprawy). Zdecydowaliśmy, że będziemy spać pod dachem, w hostelu mieszczącym się na kempingu. Tego dnia wzięłam dwa prysznice, upraliśmy wszystkie ciuchy w pralce, spałam w ciągu dnia chyba ze dwie godziny. Po południu wróciliśmy do sklepu, aby kupić zaopatrzenie na następne dni wędrówki. Wieczorem w hostelu zaserwowano nam pyszne spaghetti carbonara, a później czekała nas największa możliwa nagroda – deszcz, burza, a co za tym idzie – ochłodzenie, na które czekaliśmy pełne 8 dni. Było warto!




Pierwsze osiem dni na trasie dało nam w kość, jednak głównym winowajcą zdecydowanie był upał. Temperatury były z pewnością wyższe niż zazwyczaj w tym okresie, a do tego w ogóle nie padało. Manon, Francuzka pochodząca właśnie z Kraju Basków, która także przemierzała HRP, mówiła nam, że tegoroczna pogoda nie jest normalna. Mimo wszystko zielone pagórki, chaszcze i pola Kraju Basków pozostawiły po sobie dobre wspomnienia. A tymczasem przed nami… prawdziwe Pireneje! O naszej wędrówce z Lescun do Gavarnie przeczytacie w kolejnym wpisie: HRP – etap 2. Lescun – Gavarnie. Zapraszam!
Hendaye – Lescun
8 dni
191, 5 km
8339 m. podejść
7751 m. zejść
Nie, ja zdecydowanie nie powinnam tego czytać! Tylko ten upał sprawia, że nie szykuję plecaka, szukam biletów i takich tam drobiazgów! Zamiast tego już ma pomysł na 3 odcinek SI 😀